Ziegsturhl było chyba największą dziurą w Nosgoth, jaką odwiedziłem. Sam nie wiedziałem, co mnie tam zagnało; po prostu był już wieczór i potrzebowałem miejsca na nocleg. Okazało się jednak, że lepszym wyborem było prawdopodobnie spanie na zewnątrz. Najpierw musiałem kilka minut prosić odźwiernego, żeby otworzył mi bramę. Najwyraźniej gość nie mógł wpuszczać nikogo po zmroku, więc musiałem go przekupić. Gdy przekroczyłem wrota, moim oczom ukazało się nie tyle miasto ile mieścina żeby nie powiedzieć - wieś. Ludzie chyba nazywali takie miejsca "miasteczkami". W każdym razie w owym "miasteczku" znajdowało się ledwie kilka zamieszkałych domów, reszta była zrujnowana lub opuszczona. Właściwie jedyną rzeczą godną uwagi była maleńka karczma znajdująca się na rogu jednej z obskurnych ulic.
Byłem już bardzo zmęczony po całodziennej podróży toteż doszedłem do wniosku, że jeżeli nie kupię tam pokoju to zasnę na drodze. Ledwo wszedłem do środka, w moje nozdrza uderzył zapach potu i alkoholu. W pokoju wspólnym było zaledwie kilka pustych stołów. W kącie siedział jakiś śpiący pijaczyna. Jedyną w środku osobą oprócz niego był gospodarz tawerny krzątający się za barem i najwyraźniej z trudem powstrzymujący sen. Usiadłem przy ladzie i już miałem poprosić o jakiś kufelek, gdy nagle podszedł do mnie z groźnym błyskiem w oczach.
- Zamykam tawernę - powiedział. - Idź w swoją drogę, nieznajomy.
Pomyślałem sobie, że tego już za wiele. Żeby barman zwracał się do mnie per "nieznajomy"?!
- Wytrzyma pan jeszcze chwilę - powiedziałem z naciskiem, siląc się jednak na uprzejmy ton. - Chcę tylko napić się piwa i wynająć jakiś pokój na noc...
- Nie - odpowiedział gospodarz. - Jeszcze nigdy nie zostawiłem gospody otwartej na wieczór i ty nie będziesz tym, który mnie do tego zmusi.
Spojrzał na trzymaną w ręku szklankę i udawał, że jest bardzo zajęty jej czyszczeniem.
- Noce w Ziegsturhl przynoszą z sobą zagrożenia, o których wolę nie mówić - ponowił i spojrzał na mnie. - Nie masz tu, czego szukać. Trzeba było przyjść wcześniej.
- Zapłacę - powiedziałem w kolejnej próbie przekonania barmana. - Jestem szlachcicem z Coorhagen.
- Powiedziałem: nie! - rozgniewał się gospodarz. - Spadaj albo zawołam ochronę.
Kątem oka zobaczyłem jakieś poruszenie w kącie. Spojrzałem tam i ujrzałem dwóch tęgo wyglądających młodzieńców schowanych za ladą w wejściu do mieszkalnej części gospody. Łypali na mnie dziwnie tępym wzrokiem i zrozumiałem, że lepiej będzie jak najszybciej opuścić to miejsce.
Co wcale nie oznaczało, żebym sobie z nimi nie poradził.
- Oczywiście - znowu zmusiłem się na uprzejmy ton. - Dobranoc.
Gospodarz nie zaszczycił mnie odpowiedzią.
Gdy wyszedłem na zewnątrz, w twarz uderzyło mi chłodne, wieczorne powietrze Nosgoth. Założyłem kaptur na głowę i podążyłem w głąb miasta. W końcu wolałem nocować za obronnymi bramami, niż na jakimś pustkowiu.
Po raz kolejny w czasie moich wędrówek, zacząłem się zastanawiać, gdzie ja tak właściwie idę i jaki jest cel mojej podróży. Od kilku lat nie robiłem nic innego tylko chodziłem po krainie, od miasta do miasta, od wioski do wioski, szukając... No właśnie, czego ja tak naprawdę szukałem? Wiedziałem tylko jedno: przez całe moje dzieciństwo, jakie spędziłem w Coorhagen czułem ciekawość świata i nieodparty pociąg do odwiedzenia dalekich i nieznanych krajów. Urodziłem się w szlacheckiej rodzinie i ta moja wysoka pozycja społeczna oraz spadek po rodzicach ustawiły mnie właściwie na całe życie. W wieku dwudziestu lat byłem już całkowicie wykształconym człowiekiem, zdolnym do podjęcia każdej pracy, jaka czekała na mnie w Nosgoth. Jednak, zamiast pracować, powiedziałem rodzicom, że moim marzeniem są dalekie podróże.
Delikatnie rzecz ujmując - nie byli zachwyceni.
Nie chcieli zaakceptować tego, że stałem się dorosły i zakazali mi opuszczać Coorhagen. Powiedzieli, że sami zorganizują mi jakąś pracę. Nigdy nie należałem do cierpliwych ludzi.
Uciekłem z domu.
Miałem wystarczająco dużo funduszy na początek i w trakcie moich wędrówek wyćwiczyłem w sobie umiejętność handlu i wymiany, dzięki czemu jeszcze się wzbogaciłem. Od tamtej pory minęły całe lata. Nigdy nie zastanawiało mnie jak się zmienili moi rodzice i rodzinne miasto od czasu mego odejścia. Wiedziałem tylko, że muszę podróżować.
To było moje przeznaczenie.
Dopiero w czasie moich wędrówek zdałem sobie sprawę z pewnego faktu, który powinien być już dla mnie od dawna oczywisty.
Nosgoth było skażone.
W wielu odwiedzonych przeze mnie miejscach ziemie były zniszczone, miasta zrujnowane, (Ziegsturhl było najlepszym przykładem), nawet zachowanie ludzi wydawało się jakieś wrogie - ot chociażby usposobienie wiadomego karczmarza do mnie. Ta kraina upadała, ginęła, chwilami wydawało mi się, że nawet czuję odór zgnilizny.
A najgorsze było to, że nic nie mogłem na to poradzić. Tylko wędrować przez zniszczone ziemie.
Zrobiło się zimno. W twarz dmuchnął mi lodowaty wiatr, okryłem się szczelniej płaszczem. Wkoło panowała cisza, wszyscy mieszkańcy poszli już spać. Zaledwie kilka kroków od gospody mieściło się "centrum miasteczka" jakby je pewnie nazwali niektórzy. Dla mnie jednak, był to po prostu krąg kilku zrujnowanych budynków, wewnątrz którego miały zapewne znajdować się sklepy. W praktyce, sklepów już nie było, (bo zostały po nich tylko szczątki) a cały krąg wyglądał na dziewiczy i był zarośnięty krzakami.
Zdecydowałem, że chyba tam będzie mi najwygodniej - przynajmniej będę miał jakąś osłonę od wiatru. Ledwo wszedłem głębiej w to zrujnowane miejsce, poczułem coś dziwnego.
Coś było nie w porządku. Coś mi zagrażało.
Przez lata wędrówek wyczuliłem w sobie instynkt tak, że ostrzegał mnie przed najmniejszą rzeczą, jaka mogła być dla mnie niebezpieczna, dlatego natychmiast zatrzymałem się i zacząłem nasłuchiwać.
Usłyszałem jakiś ruch za sobą.
Odwróciłem się i ujrzałem człowieka wstającego zza przydrożnych zarośli, które przed chwilą mijałem. Nieznajomy zbliżył się kilka kroków i teraz zauważyłem, że był ubrany w purpurowy, obcisły płaszcz z kapturem. Twarzy nie mogłem dostrzec.
- Dobry wieczór - zagadnąłem uprzejmie. - Mogę w czymś pomóc?
Mężczyzna podniósł głowę.
- Przyszliśmy po ciebie - powiedział cichym głosem i podniósł rękę.
W tym samym momencie, usłyszałem szelest ze wszystkich stron naokoło mnie. Z pobliskich zarośli, wychynęło, co najmniej dwudziestu ludzi podobnych do nieznajomego przede mną. Część była ubrana tak samo jak on, inni mieli podobne płaszcze tylko, że pomarańczowe. Zamknęli mnie w ciasnym kręgu i stanęli, jakby na coś czekając. Od razu zrozumiałem, że mam kłopoty i to poważne. Na pierwszy rzut oka, napastnicy wyglądali mi na przeciętnych rabusiów, jednak wydało mi się bardzo dziwne, że aż dwudziestu przyszło napaść jednego człowieka.
- Kim jesteście i czego chcecie? - zapytałem.
- Przyszliśmy po ciebie - powtórzył, ten którego pierwszego spotkałem.
- A więc czego ode mnie chcecie?
- Twojego życia - zakończył nieznajomy i wyciągnął miecz zza pasa.
W tym samym momencie reszta jego kamratów zrobiła to samo, a polana rozbrzmiała szczękiem ostrzy.
I wtedy zaatakowali.
Byłem całkowicie bez szans, ale postanowiłem, że nie poddam się bez walki. Nie. Nie po to przewędrowałem pół Nosgoth, żeby teraz zginąć z ręki jakichś rozbójników. Za mojej młodości w Coorhagen uważano mnie za mistrza fechtunku. Teraz miałem zamiar udowodnić, że był to zasłużony tytuł.
Jednym szybkim ruchem wyciągnąłem miecz zza pasa. Jak zwykle wydał mi się lekki i poręczny - był w końcu dziełem Seriolów, legendarnych mistrzów Nosgoth w wykuwaniu białej broni. Obróciłem się i skoczyłem. Miałem na sobie ciężką zbroję, jednak lata wędrówek wyćwiczyły moje nogi w zaskakujący sposób. Wzbiłem się nad głowy atakujących, zrobiłem salto i z najwyższym trudem wylądowałem poza okrążeniem przeciwników.
Ledwo moje stopy dotknęły ziemi, natychmiast się odwróciłem i sparowałem cięcie z góry jednego z wrogów. Odrzuciłem jego broń i jednym uderzeniem pozbawiłem go głowy. Spojrzałem przed siebie. Zbóje już na mnie nacierali. Uniosłem broń, odbiłem się od ziemi i niczym błyskawica wbiłem się w ich szeregi.
Zacząłem wirować w szaleńczym tańcu, który zdawał się nie mieć końca. Mój oręż wykonywał ruchy tak szybkie i precyzyjne, że chwilami było widać tylko srebrne smugi w powietrzu, poprzecinane strumieniami krwi. Wpadłem w szał bojowy, nieczęsto mi się to zdarzało. Odcięte kończyny latały po polanie, aż w końcu zobaczyłem, że przede mną nie ma już nikogo, że znowu wyrwałem się z okrążenia. Odwróciłem się.
Pośród walających się wszędzie trupów, było jeszcze, co najmniej dziesięciu przeciwników. Czułem jednak, że tracę siły, wiedziałem, że jeżeli szybko tego nie zakończę będzie ze mną źle. Jeden z napastników zaszarżował na mnie. Próbowałem unieść miecz, ale wydał mi się strasznie ciężki. W ostatnim momencie zasłoniłem się okutą w zbroję ręką. Miecz przeciwnika okazał się całkowicie bezskuteczny wobec mojej zbroi, poczułem tylko lekki ból w przedramieniu. Z drugiej strony, mój pancerz nie należał do złych. Błyskawicznie zablokowałem swój miecz w poziomej pozycji i wbiłem go w pierś przeciwnika. Mężczyzna splunął na mnie krwią i osunął się na ziemię.
Wyrwałem broń z jego ciała i ruszyłem na pozostałych. Zbierając w sobie ostatnie siły odparłem uderzenie kolejnego zbója i rozciąłem jego korpus od żeber po łopatki. Następny zakapturzony napastnik rzucił się na mnie. Tym razem starczyło mi energii tylko na zablokowanie jego cięcia. Widząc moje zmęczenie, przeciwnik kopnął mnie w pierś. Cofnąłem się i cudem powstrzymałem upadek na ziemię. Ledwo widząc na oczy, rozejrzałem się. Zobaczyłem, że przeciwnicy znowu zamknęli mnie w okrążeniu.
Nic z tego - pomyślałem. - Szermierze z nich żadni, wojownicy jeszcze gorsi, a o złomie, którym walczą w ogóle szkoda gadać, ale jest ich po prostu za dużo. Tej walki już nie wygram.
- Czego chcecie?! - krzyknąłem w rozpaczy. - Pieniędzy?! Zapłacę! Mam ich aż za dużo!
Ale oni w odpowiedzi tylko zaśmiali się szyderczo.
Gniew zapłonął w moim umyśle niczym pochodnia. Zebrałem ostatnie rezerwy i zakręciłem mieczem młynka w powietrzu.
- A więc chodźcie tu - szepnąłem.
Spełnili polecenie.
Gdy podeszli, na oślep zawirowałem bronią. W tym samym momencie poczułem ból w prawym boku, niechronionym przez zbroję. Zatoczyłem się, i wpadłem na dwóch z napastników. Chwycili mnie za szyję i ze śmiechem pchnęli naprzód. Poleciałem na oślep i wtedy następny z przeciwników rozciął mi drugi bok. Krzyknąłem. Tym razem nie starczyło mi już sił na utrzymanie się na nogach. Padłem na wznak na ziemię. Byłem tak słaby, że ledwo mogłem ruszać kończynami.
- Skończmy to - usłyszałem jednego ze zbójów.
Poczułem jak ktoś wyłuskuje mój miecz z mojej dłoni.
- Zabijemy go jego własną bronią - to był głos należący do człowieka, z którym rozmawiałem na początku walki. Stanął nade mną okrakiem.
- Nie... Proszę... Nie możecie... - wyjąkałem ostatkiem sił.
- Żegnaj - powiedział mój kat.
W następnym momencie, poczułem jak coś przebija moje plecy i niewiarygodny ból przenika całe ciało w ułamku sekundy.
Noc w Ziegsturhl przerwał krzyk, a przed moimi oczami rozpostarł się ogień.