"Blood Omen II"

by The One

Vae Victus.

Zguba dla zwyciężonych.

Ironią było to, że teraz to ja byłem tym zwyciężonym.

Przez nieskończenie długi czas słyszałem krzyk, który wydałem w chwili mojej śmierci. Ogień przed mymi oczyma ciągnął się w niewiarygodnie długich falach i strumieniach. Ból w ciele nasilił się do niewyobrażalnego stopnia.

Nagle wszystko ustało.

Pamiętam dobrze ten moment. Obudziłem się. W pierwszej chwili wydawało mi się, że moje spotkanie z bandytami w Ziegsturhl było tylko snem, ale wtedy zdałem sobie sprawę z beznadziejnej prawdy. Wspomnienia moich ostatnich chwil życia były nazbyt wyraźne. To nie mógł być sen.

Uświadomiłem sobie, że stoję. Uświadomiłem sobie, że moje dłonie są przykute do dwóch pali po moich bokach. Uświadomiłem sobie, że znajduję się na skraju urwiska, a pode mną szaleje jezioro ognia, ogrodzone przez złoty krąg. Opary nieustannie wzbijały się ponad przepaść i tworzyły chmury pyłów nade mną.

Powinien być przerażony, ale zamiast tego byłem dziwnie spokojny.

Nie żyłem.

Byłem martwy.

Świat o mnie zapomniał.

Urodziłem się jako nikomu nieznany człowiek i umarłem jako nikomu nieznany człowiek.

Nic w życiu nie osiągnąłem.

Jednak zamiast użalać się nad sobą, nad swoim życiem, nad tym, co było moim przeznaczeniem, czułem tylko gniew. Przypomniałem sobie spotkanie z moimi zabójcami i furia wezbrała we mnie jeszcze bardziej. Oni.... Nie mieli... Prawa.... Pomyślałem sobie, że gdybym, chociaż znał powód mojej śmierci, byłoby mi lżej. Ale nie znałem. Zabito mnie jak zwierzę, jak nic nieznaczącego włóczęgę, świadomość głębokiej niesprawiedliwości uderzyła we mnie niczym taran. Nie zasłużyłem sobie na to! Nie na taki koniec! Prowadziłem przecież prawe życie, czy to miało być moją nagrodą?

W jednej chwili zapomniałem o wszelkim fizycznym bólu, nie obchodziło mnie nawet czy miejsce, w którym się znalazłem to Piekło czy Niebo.

Wszystkim, czego pragnąłem była zemsta na moich oprawcach.

Bezradna wściekłość. Furia. Rozczarowanie. Utrata nadziei. Świadomość, że to był koniec i że zostanę tu na zawsze. Te uczucia targały mną, w tamtym okropnym miejscu niczym huragan rzucający drzewami. Nie mogłem zrobić absolutnie nic, aby ulżyć swoim cierpieniom.

Nic. Zostanę tu na zawsze.

Spuściłem głowę. I wtedy zdałem sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy. Mój miecz, który stał się narzędziem mojej śmierci cały czas tkwił w moim korpusie, przeszywał go na wylot. Nie czułem w tym miejscu żadnego bólu. Jakby ten ostatni symbol mojego upadku przelał kroplę w morzu goryczy, rozpłakałem się.

~

Ci, którzy mówią, że życie po śmierci trwa wieczność, mają rację.

Minęła wieczność zanim usłyszałem za sobą kroki. Wolne, melancholijne. Spróbowałem, chociaż trochę wyciągnąć swój umysł z otchłani rozpaczy i się skupić. Kroki rozbrzmiewały coraz bliżej w mojej głowie.

- Kain... - usłyszałem gruby głos. Wydawało mi się, że był on głośniejszy od otaczającego mnie zewsząd trzasku płomieni.

Tak, to było moje imię. Nazywałem się Kain.

W następnej chwili, po raz pierwszy od dłuższego czasu doświadczyłem fizycznego bólu. Poczułem jak miecz w mojej piersi drgnął, a po chwili został wyrwany z ciała. Ktoś uwolnił mi ręce z obręczy przywiązujących mnie do pali nad przepaścią. Pozbawiony ich podpory ledwo utrzymałem się na nogach.

A potem odwróciłem się i uniosłem wzrok.

Zobaczyłem chyba najdziwniejszą istotę, jaką dane mi było ujrzeć w życiu. Ów człowiek, - chociaż sam nie byłem pewien czy należał do mojego gatunku - był wysoki i ubrany w czarny płaszcz. Jednak, najbardziej upiorną rzeczą w jego ubiorze były wystające niemal z każdego miejsca na ciele kości - sam nie wiedziałem czy sztuczne czy prawdziwe - a przede wszystkim twarz, - która przypominała oblicze kościotrupa. Miałem wrażenie, że to jakiś rodzaj maski.

- Czym... Kim ty jesteś? - zapytałem słabym głosem.

- Jestem Nekromantą. - odpowiedział nieznajomy tym samym tonem, którym wypowiedział moje imię. - Nazywam się Mortanius.

Nastąpiła chwila przerwy w rozmowie, przerywana tylko przez odgłosy wybuchów ognistego jeziora w dole. To Nekromanci istnieją?!

- Czego ode mnie chcesz? - zapytałem w końcu.

- Chcę ci pomóc - odpowiedział Nekromanta i jego głos zmiękł nagle.

- Jestem martwy. Mi już nie można pomóc.

- Nie zapominaj kim jestem, Kain. Mam władzę nad życiem i śmiercią. Powiedz mi, czego pragniesz.

- Zemsty - odpowiedziałem, i mnie samego zaskoczył ton mojego głosu - stał się nagle surowy i cichy.

- Mogę ci ją zapewnić. Mogę ci dać możliwość powrotu do świata żywych.

- Dlaczego? - zapytałem. - Dlaczego to dla mnie robisz? Dlaczego właśnie dla mnie?

- To są trudne pytania, Kain. Otrzymasz odpowiedzi... Kiedy nadejdzie odpowiedni czas.

Znowu nastąpiła chwila przerwy.

- Gdzie ja jestem? - zapytałem.

- Nie jesteś ani w Niebie, ani w Piekle. To jest mój świat, to ja cię tu sprowadziłem.

- Ale dlaczego?

- Chciałem porozmawiać. Chciałem ci ulżyć w cierpieniach. Nie zasłużyłeś na taki koniec.

Miałem tyle pytań... Oto przede mną stała istota z innego świata, innej rzeczywistości. Mogłem go zapytać o to, co się dzieje z duszami po śmierci, mogłem go poprosić o spotkanie ze zmarłymi bliskimi, mogłem poznać wiedzę o życiu pozagrobowym i na zawsze wyzbyć się lęku, który od zawsze prześladował ludzkość.

Lęku od śmierci.

Ale ja przecież byłem martwy. Poznałem naturę życia pośmiertnego. Nie stałem się przez nie ani silniejszy ani mądrzejszy. Nagle zdałem sobie sprawę, że to już mnie nie obchodzi.

Nic mnie nie obchodziło.

Chciałem się stąd wyrwać, chciałem się zemścić, troszczyłem się tylko o to. Na pytania przyjdzie jeszcze czas.

- Nie wiem, kim jesteś Nekromanto - powiedziałem w końcu. - Ani jaki masz cel w tym, co robisz... Ale nie obchodzi mnie to. Jeżeli jesteś w stanie dać mi szansę na drugie życie, to przyjmę ją.

Mógłbym przysiąc, że maska Mortaniusa ułożyła się w coś na kształt uśmiechu.

- A więc dobrze. Niestety... Nie mam takiej mocy, aby cię wskrzesić jako człowieka.

Uniosłem wzrok na niego.

- Co to znaczy? - spytałem żywo.

- To znaczy, że powrócisz do Nosgoth jako wampir.

Wampiry... W czasach mojej młodości słyszałem o nich. Rodzice zwykli straszyć swoje dzieci opowiastkami o tych istotach. Opisywano ich zawsze jako upadłą i zdegenerowaną rasę, pastwiącą się nad niewinnymi. Gdziekolwiek się pojawiały wampiry, wraz z nimi przychodził chaos i zniszczenie. Światło słoneczne było dla nich zabójcze, aby przeżyć istoty te musiały się żywić krwią innych stworzeń. Były nieśmiertelne, przez co jeszcze bardziej nimi pogardzano - ludzie uważali, że coś, co nie podlega śmierci jest nieczyste.

I ja miałbym się stać czymś takim? Nocnym myśliwym, zabijającym niewinnych po to, aby przeżyć?

Czy naprawdę tym miałem się stać?

Czy to mnie w ogóle obchodziło?

Jeżeli nawet te pytania, pojawiły się w mojej głowie, opuściły ją równie szybko jak nadeszły. Chciałem się zemścić... Nieważne, jakim kosztem.

- Nieważne, czym będę po śmierci - odpowiedziałem Nekromancie. - Ważne jak będę postępował. Równie dobrze, możesz mnie wskrzesić jako demona... Ale ja pragnę zemsty i niczego innego.

- Więc niech się stanie - powiedział Mortanius. Uniósł mój miecz i podał mi go rękojeścią do mnie.

Wiedząc że ten czyn zaważy na moim dalszym istnieniu, uchwyciłem oręż. Poczułem jakby coś złego i toksycznego rozchodziło się od mojej dłoni po całym ciele. Zdrętwiałem, wydawało mi się, że jakaś nieodwracalna zaraza ogarnia mi serce, choroba, którą już na zawsze będę w sobie nosił.

A potem przed moimi oczami znowu rozpostarł się ogień. Jedyne, co słyszałem to cichy śmiech Mortaniusa.

- Będziesz miał krew, której tak pragniesz - Jego głęboki głos dotarł do moich uszu.

Nic nie jest za darmo.

Nic.

Nawet zemsta.