Czas nie istnieje.
Zdaję sobie z tego sprawę, od kiedy tylko moja chora, szalona świadomość wyzwala się ze sfery utraconego śmiertelnego jestestwa. Czasu nie ma. Wczoraj, dziś i jutro splatają się ze sobą, przenikają, nakładają na siebie i nie sposób odgadnąć, gdzie kończy się jedno a zaczyna drugie. Są jak wąż trzymający w paszczy własny ogon, jak monstrualna wstęga Moebiusa. Jednak w tym nowym stanie istnienia, tak odmiennym od tego, do czegom przywykł, brak czasu wydaje się właściwy i naturalny. Akceptuję go bez zastrzeżeń.
Trudno powiedzieć, czy to świadomość wraca do mnie pierwsza. Równie dobrze może być ostatnia czy też równoczesna z resztą. Sądzę jednak, że najpierw przekonuję się o swym istnieniu i przekonanie to przyjmuję z zadowoleniem.
Powraca dotyk i czuję na ciele fale gorąca, choć nie jestem pewien, czy posiadam jeszcze ciało. Gorąco byłoby dotkliwe, gdybym nie był nań całkowicie obojętny. Czuję kajdany unieruchamiające mi nadgarstki, rozciągające ramiona tak bardzo, że jestem jak ukrzyżowany a moje stopy ledwie znajdują oparcie. I znów zapewne powinno to boleć, lecz jedynie irytuje mnie i bawi, nie wiem bowiem, czy mam jeszcze ciało które możnaby takim sposobem torturować.
Powraca smak i czuję słodką, metaliczną krew. Nie odnajduję żadnej rany, zakładam zatem, że jest jedynie pozostałością krwi zalewającej mi usta w chwili śmierci.
Powraca węch i uderza we mnie mdlący swąd dymu i siarki, nasuwający na myśl miasto ogarnięte pożogą. Przywołuje rozpaczliwie ukrywane wspomnienie płonącego dworu, który był mi domem.
Powraca słuch i otacza mnie hukiem i grzmotem, wściekłym rykiem ognia. Zamyka mnie w klatce wypełnionej wyciem płomieni.
Powraca wzrok i dostrzegam pulsujące, rozedrgane morze ognia, niespokojna wzburzona kipiel niczym wybrzeże zachodniego oceanu w porze jesiennych sztormów. Rozjarzony ogień sprawia wrażenie płynnego, gdy wystrzela na wiele sążni w górę, gdy liże krawędzie niewielkiej wyspy z szarej skały, na której się znajduję. Z chłodną satysfakcją stwierdzam, że posiadam ciało, przykute jednakże do dwóch menhirów, jakby złożone w pogańskiej ofierze; unieruchomione i bezużyteczne.
Jestem.
Mimo wszystko, na przekór wszystkiemu, jestem. Czy to nie zabawne?
Ponownie obrzucam zimnym wzrokiem miejsce, w którym przyszło mi istnieć. Tak zatem wygląda Piekło... Z lekkim żalem stwierdzam, iż wywiera na mnie raczej nikłe wrażenie. Tak banalne i kiczowate...
Spoglądam po sobie i dostrzegam, że odziany jestem tak samo jak w chwili śmierci. Wysokie buty do konnej jazdy, teraz już nie pokryte błotem z rozmokłego gościńca. Miękkie, czarne spodnie i tejże barwy kaftan, zebrany szerokim pasem z kutych w srebrze płytek. Długie po łokcie, nabijane ćwiekami rękawice z niezwykle miękkiej skóry; ich pochodzenie zawsze wywołuje uśmiech na mojej twarzy; uśmiech; przyznać muszę, raczej ponury. Sięgający kostek skórzany płaszcz z wysokim kołnierzem zapiętym ciasno pod szyją, czarny jak i reszta, przecięty wąską kreską przewieszonego przez lewe ramię pasa; przypięta do niego na plecach pochwa miecza ozdobiona jest wizerunkiem wijących się płomieni. Dziwi mnie bardzo, iż przebity jestem na wylot własnym mieczem, choć nie czuje bólu w przebitej piersi. Nie potrafię sobie tego wyjaśnić i przyglądam się ciekawie wystającemu ohydnie z rany fragmentowi klingi, jakby to na nim wypisane zostało znaczenie, którego nie mogę odgadnąć. Długie, smukłe, lekko wygięte ostrze lśni chłodnym blaskiem, wytrawiony na nim jęzor płomienia skręca się jak żywy, zlewając się w jedno z odbiciem tańczących w dole ogni. Poniżej prostego szwu klingi kołyszą się drobne kropelki krwi, mojej zapewne, delikatne jak szklane paciorki, jak koronki, drżą w podmuchach gorącego powietrza, lecz nie odrywają się od stali jakby stanowiły nierozerwalną jej część. Jest w tym tyle absurdalnego piękna, że wpatruję się w nie jak urzeczony.
Kiedyś wreszcie odrywam wzrok od krwi i miecza, gdyż nawet ich piękno nie potrafi dłużej zdusić pożerającego mnie gniewu. Nie pragnę niczego ponad poznanie istoty, która ośmieliła się skazać mnie na tą upokarzającą bezradność, znacznie bardziej dotkliwą niż ból, który czułbym w przebitej piersi. Chcę wiedzieć, kto... i dlaczego.
Hańba pokonanym, mówią. Lecz któż mnie pokonał? Pieprzone stado cuchnących skórami rębajłów, którym na mój widok język ze strachu tak plątał się w obmierzłych gębach, że nie potrafili sklecić zdania? Oni mają być zwycięzcami? Farsa. Mówią też przecie: ten, kto zwyciężył, nie jest zwycięzcą, dopóki pokonany nie uzna swej klęski. A ja nigdy nie uznaję niczego, co nie jest po mej myśli.
Wspomnienia chwil tej hańbiącej śmierci podsycają we mnie wściekłość, która wypełnia moją udręczoną świadomość tak dalece, że o niczym innym myśleć już nie mogę. I nie chcę. Powracają do mnie przysięga wyszeptana przez krew zalewającą mi usta, mająca niemal moc geas; przysięga, którą złożyłem im, konając. Znajdę ich i zniszczę i zatańczę na ich grobach, choćby potem demony miały rozedrzeć na strzępy moją duszę. Znajdę i zniszczę.
I tak będzie. Gwarantuję wam, gdziekolwiek jesteście.
Już cały jestem tylko zemstą, cały jestem pragnieniem krwi. Strachem i bólem, śmiercią i rozpaczą, destrukcją i zagładą, całkowitą i absolutną anihilacją. Chcę być ogniem i żelazem, kamieniem, piorunem, lawiną, wichurą, falą powodzi. Chcę być końcem wszystkiego, końcem nie dającym obietnicy początku. Chcę karać za to, że mnie ukarano. Chcę karać za moją bezsilność.
Mam cel... Po bezmiarze zobojętnienia, jakim było moje śmiertelne życie, ta świadomość jest dla mnie niczym nowa, ciekawa zabawka, jednako groźna i pociągająca... Mam cel; pierwszy raz, odkąd planowałem zabójstwo swego ojca.
Czekam zatem, niecierpliwiąc się z lekka.
Dobiegające z tyłu stukanie spokojnych, miarowych kroków i wysoki, metaliczny jęk pękających oków na mych przegubach zlewają się w jeden wibrujący dźwięk, który oznacza tę wyczekiwaną niecierpliwie odmianę. Pozbawiony podpory, prawie padam na ziemię. Staję pewniej, odwracam się, by powitać przybysza.
Człowiek. Mężczyzna w dziwnych szatach, postrzępionych, falujących w podmuchach gorącego powietrza, ozdobionych kośćmi, tworzącymi osobliwy kirys, grzechoczący przy każdym poruszeniu. Na twarzy maska z kości, zasłaniająca oblicze. Interesujące.
Wspieram się ponownie o masywne menhiry, nonszalancko, bom teraz już nie więzień. Przypominam sobie legendę o herosie, którego wrogowie oślepili i przywiązali do kolumn swego domu, ciesząc oczy jego upadkiem. Lecz siła i gniew bohatera były tak wielkie, że skruszyły filary, grzebiąc pod gruzami siebie samego na równi ze swymi prześladowcami. Przypominam sobie i uśmiecham się lekko.
Nie dziwi mnie, że wiedza o tożsamości mężczyzny ot tak, z nikąd pojawia się w moim umyśle. Po prawdzie, już nic chyba nie zdoła mnie zdziwić.
- Mortanius, Strażnik Filaru Śmierci, prawie-najstarszy z Kręgu Dziewięciu - mówię z przesadną emfazą, kpiąc nieco z pompatyczności tych tytułów. - Witam... gorąco. Żałuję, ale dostojności piastowanych przez ciebie funkcji mogę przeciwstawić jedynie moje skromne imię: Kain. Skoro zostaliśmy już sobie przedstawieni - wykonuję niedbały gest dłonią - proponuję, byś przestał kryć się za tą maską.
Nekromanta z ociąganiem odsłania twarz, dojrzałą i poważną. Wiatr targa jego czarnymi włosami.
- Czy to ty sprawiłeś, że znalazłem się w tym miejscu? - pytam wprost.
- To moja domena, w istocie, a zamieszkujące ją dusze należą do mnie. - Mortanius ma niski dudniący głos, ciepły bas lub baryton, trudno stwierdzić przy akompaniamencie tego przeklętego huku. Podoba mi się.
- Twoja domena, powiadasz... To już nawet w Piekle mnie nie chcieli?! - Nagle ogarnia mnie nieopisana wesołość i wybucham śmiechem. Nekromanta wlepia we mnie zaskoczone spojrzenie, biorąc zapewne za szaleńca i niewiele się myląc w osądach. Rozglądam się po "domenie": morze ognia i nieco skał, nic wartego uwagi. - Nie byłbym szczęśliwy, mieszkając w takim miejscu, ale skoro tobie odpowiada...
- Nie mieszkam tu - uciął krótko.
- A co ja robię w tym przeklętym miejscu? Skoro to twoja domena, sugeruję, byś pozwolił mi czym prędzej ją opuścić. W przeciwnym razie może stać się jeszcze mniej przyjemną siedzibą.
- Nie gróź mi, chłopcze; to niebezpieczne zajęcie, zwłaszcza jeżeli groźby są bez pokrycia. Tak się bowiem składa, że to ja, nie ty, jestem panem tego miejsca. Przyszedłem do ciebie z dobrej woli i radzę ci ją uszanować.
Nie było groźby w tych słowach, raczej proste stwierdzenie faktu, żadne przechwałki. Zdaję sobie sprawę, że grożenie tak słabemu stworzeniu jak ja dalece wykraczało poza godność Nekromanty.
- Wybacz, proszę - chylę głowę w ukłonie. Odpowiada skinieniem.
- Nie ma mojej winy w twojej tu obecności - ciągnie łagodniej. - To ty sam siebie osądziłeś i sam siebie ukarałeś. Twoje życie nie było zbyt chwalebne.
No, doprawdy.
- Przyszedłeś porozmawiać, Mortaniusie?
Mężczyzna otwiera szerzej oczy, zdumiony moją bezczelnością.
- Chcę... chcę złożyć ci propozycję - mówi cicho, jakby z wahaniem.
Skąd wiedziałem, że to nastąpi?
- To dobrze. Mów; słucham cię.
- Dam ci jedną rzecz. Tylko jedną, wiec zastanów się dobrze, zanim mi ją przedstawisz... W zamian zobowiążesz się do wykonania jednego zadania, które ci powierzę.
Teraz gdy piszę te słowa, wiem, że zgodziłbym się nawet, gdyby wspomniał mi wtedy, czym będzie to zadanie. Ale nie wspomniał, ja zaś nie pytałem.
- Chcę widzieć strach w oczach tych, którzy mnie zabili - mówię, uśmiechając się do krwawych myśli. - Chcę patrzeć jak zdychają i zatańczyć na ich grobach.
- Chcesz zemsty...
- Tak. A ty mi ją dasz - stwierdzam, nie pytam.
- Skoro takie jest twoje pragnienie.
Przymykam z satysfakcją oczy. Oto dostaję to, czego chcę. Jak zawsze. Jestem Kain - mnie się nie odmawia.
Wiem, ze będę musiał za to zapłacić. Ukorzyć się znowu i być czyimś narzędziem. Wiem; nauczono mnie już tego. Skazanego ocala się po to tylko, aby go wykorzystać i skazać na powrót. Nic nie jest za darmo. Nawet zemsta.
Mortanius podchodzi do mnie, grzechocząc kościanym pancerzem. Szybkim ruchem wyszarpuje miecz z mojego ciała.
Czas powrócił.
Zszokowany i rozdygotany, niczym dziecko wyrwane z łona matki, wtłoczony ponownie w sztywne ramy "wczoraj" i "jutro", z trudem panując nad eksplozją doznań dochodzących do mnie dzięki przekrzykującym się zmysłom, stwierdziłem, że znalazłem się na powrót w miejscu mojej śmierci. Leżałem na skraju rozmokłego gościńca, na trawie stratowanej ciężkimi buciorami moich zabójców. Wstałem chwiejnie na nogi, stwierdzając, że znowu jestem zdrów i cały; nie tylko ciało, ale i odzienie było nienaruszone, jakbym nigdy nie padł pod ich ciosami na mokrą ziemię.
Nagle przeszył mnie ból płynący gdzieś z okolicy serca, tak gwałtowny i dojmujący, że upadłem i skuliłem się na mokrej ziemi, drąc palcami potarganą trawę. Falami przepływał przeze mnie ogień, wyciskając łzy z oczu, wyrywając z gardła chrapliwy jęk. Ból nasilał się, szarpiąc moim ciałem w ponownej agonii, powoli pożerał mnie od środka i zacząłem podejrzewać, czy Nekromanta nie zadrwił ze mnie, a oszukawszy, czy nie zabije i nie uwięzi na powrót, nasyciwszy się wprzódy widokiem mojego bólu. Cierpienie jednak stopniowo słabło, cichło zastąpione rozlewającym się wewnątrz mnie osobliwym chłodem, pozwalając odetchnąć głębiej i rozewrzeć zaciśnięte szczęki. Wtedy też poznałem naturę owego procesu.
Po chwilowym otępieniu wstałem błyskawicznie, ze zdziwieniem nie dostrzegając żadnych śladów tamtej słabości. Moje ruchy nabrały nieludzkiej szybkości i zręczności. Przepełniała mnie nieomalże euforia, gdy podskoczyłem i z łatwością dosięgłem gałęzi wiązu kołyszących się na wietrze wysoko ponad moją głową. Niecierpliwie ściągnąłem rękawicę z dłoni; skóra była biała i chłodna, lekko opalizowała, jak perły wyławiane z ciepłych mórz; zniknęły z niej wszelkie blizny i ślady, które zwykle znaczą skórę człowieka, zaś paznokcie stały się długie i twarde, upodabniając do szponów. Nawinięty na palec kosmyk włosów okazał się być śnieżnobiały i miękki w dotyku jak woda. Roześmiałem się radośnie z tej dziwacznej przemiany i zdałem sobie sprawę, że moje kły stały się długie i ostre jak u drapieżnego zwierzęcia.
Wampir.
Plugawy ścierwojad, bezduszny morderca, zagłada rodu ludzkiego. Bicz w ręku Pana. Czy istnieć może forma bardziej odpowiadająca moim potrzebom? Wątpię.
Doskonale. Niech i tak będzie.
Przeciągnąłem się lekko, wsunąłem miecz do pochwy przewieszonej przez plecy. Ruszyłem szybko, instynktownie wyczuwając najkrótszą drogę ku mojej zwierzynie. Otaczało mnie bogactwo zapachów i odgłosów, na które dotychczas pozostawałem nieczuły. Zanurzyłem się w tym przepychu, nucąc cicho, pożerając kolejne sążnie gościńca.
Kilku ludziom zachciało się zatańczyć na krawędzi przepaści... Musiałem im uświadomić, że pomylili kroki.