Leżę oto na zimnej marmurowej posadzce, nagi, niedbale okryty mlecznobiałym całunem. Całun wywlokłem z własnego sarkofagu ponad miesiąc temu. Uczyniłem z niego namiastkę posłania i ułożyłem się wprost na podłodze, zwrócony twarzą ku wyjściu z komnaty. Od tego czasu nie ruszam się z miejsca.
Kilka hien cmentarnych, zwabionych do mego siedliska nadzieją zdobycia cennych łupów, mój widok przeraził tak dalece, że pomknęli jak spłoszone zające, wrzeszcząc co sił w płucach o duchach i martwiakach. Niepotrzebnie. Ich obecność była mi obojętna; wątpię nawet, czy w ogóle zareagowałbym, gdyby podeszli bliżej, by przywłaszczyć sobie coś z moich darów grobowych: kosztownych sprzętów, broni czy strojów, których mnogość zalegała w komnacie. Nie, mogliby brać wszystko, co tylko podyktuje im fantazja; skąpy nigdy nie byłem, a i tych parę całkowicie zbędnych mi drobiazgów nie stanowiło dostatecznego powodu, bym podniósł się z mego legowiska. Co innego głód, który odczuwałem niemal jak fizyczny ból, każący mi ruszyć w pościg i pochwycić wszystko, co żyje i czym da się pożywić. Jednak ostatecznie i głód okazał się być nie nazbyt silny i słuchałem tylko beznamiętnie, jak ich kroki i krzyk milkną w oddali.
Jakże przykry musi być teraz mój widok! Przypominam szkielet obciągnięty skórą, spod której widać wypukłe, sinofioletowe żyły. Moja twarz jest jak trawiona gorączką; cofnięte w głąb czaszki oczy błyszczą chorobliwie, rozszerzone źrenice nadają mi wygląd cierpiącego zwierzęcia. Wyschnięta skóra skurczyła się rozciągając wąskie wargi w upiornej parodii uśmiechu, odsłaniając zęby i poczerniałe dziąsła. Policzki zapadły się głęboko, upodabniając głowę do czerepu kościotrupa. Długie, chude palce wyglądają jak groteskowe pająki, makabryczne zwieńczenie patykowatych rąk.
Tych kilku złodziei grobów było jedynymi istotami, jakie widziałem od dnia mego pogrzebu, ponad miesiąc temu. Jedyne żywe istoty, a ja byłem zbyt zobojętniały, by zaspokoić głód. Teraz zapewne nie mógłbym wstać nawet gdybym chciał. Jestem zbyt słaby, by podnieść głowę. Nie martwi mnie to.
Może wkrótce na tej zimnej posadzce zdechnę z głodu, cicho i boleśnie.
Leżę zatem i zwyczajem zgoła nieprzystojącym nieumarłemu nie niepokoję świata żyjących. Niewiele myślę i mało co czuję. Niczego nie pragnę i nic mnie nie interesuje. Nawet pochylony nade mną Nekromanta i nienaturalnie spokojny człowiek, którego przywiódł ze sobą. Nie znaczą nic i choć moje oczy zwrócone są w ich stronę, nie patrzę na nich, raczej na wskroś nich, jakbym potrafił przenikać wzrokiem ciało.
Nekromanta mówi coś cicho i łagodnie, tak jak przemawia się do dziecka. Nie słucham jego słów, ale przyjemnym jest mi ton jego głosu i z zadowoleniem przymykam powieki. Jego dłonie delikatnie chwytają mnie pod boki i kładą na wznak, a choć są ostrożne, moja wyschnięta skora kruszy się i pęka pod ich dotykiem, sprawiając mi ból. Nie przestając szeptać, Nekromanta łagodnie rozchyla moje usta. Po chwili ciepła kropla rozbija się o wargi. Po niej następna.
Krew.
Płynie teraz szerszym strumieniem, jednako zimna i gorąca ciecz o świdrującym nozdrza zapachu. Odruchowo przełykam porcję cieczy zalewającej mi usta; jest gęsta i wspaniała. Całe moje jestestwo krzyczy z pragnienia, a ja nie potrafię dłużej zapanować nad tym ohydnym zewem krwi. Chłepcę ją łapczywie, ulegając zwierzęcemu instynktowi; nieporadnie próbuję unieść się nieco, bezskutecznie, a większość płynu ścieka mi po policzkach. Zauważywszy mą niezdarność Nekromanta zbliża rozcięty przegub do mych ust, a ja wgryzam się weń zapamiętale, wielkimi haustami łykając pożywienie. Ogarnia mnie przedziwna błogość i spokój, a jednocześnie gwałtowna żądza krwi, tej słodkiej krwi, otumania mnie i pozbawia władzy nad własnym ciałem. Czuję się, jakbym patrzył na siebie z jakiegoś nieskończenie odległego miejsca, spoglądał z niewzruszoną obojętnością, jak osuszywszy do cna towarzyszącego Nekromancie mężczyznę oblizuję unurzane w czerwieni dłonie, jak z trudem przewracam się na bok, a z mych ust niczym wąż wysuwa się język, jak łakomie zlizuję posokę rozlaną na posadzce.
Nikt nigdy nie pomaga bezinteresownie. Nauczono mnie już, że nie ma litości. Skazanego ocala się po to tylko, aby go wykorzystać i skazać na powrót. Nauczono mnie już tego.
Dysząc ciężko, spoglądam wrogo na Nekromantę. Świeża krew przetaczająca się przez żyły na chwilę zaledwie dodaje mi energii, chwilę wystarczającą, bym okazał mu daremność tej próby poratowania mojego nieżycia. Chwilę, bym rozwiał jego ewentualne wątpliwości co do mnie i moich intencji.
- Czemu to robisz, mężczyzno? - szepczę cicho, świszcząco. - Twoja pomoc jest mi zbędna.
- Masz wobec mnie dług, chłopcze, dług, od spłacenia którego bezczelnie próbujesz się wykręcić. - odpowiada ostro. - A mnie bardzo zależy, ażebyś jednak dotrzymał słowa.
- Przychodzisz nieproszony, lżysz mnie i zakłócasz mój spokój. Drażnisz mnie, mężczyzno. - Mówię obojętnie, na powrót kładąc się na wznak i wlepiając w sufit nieruchome spojrzenie. - Wynoś się - rzucam krótko.
Cóż, w odróżnieniu od skąpstwa arogancja i niewdzięczność cechowały mnie od dziecka. Były niemalże moim znakiem rozpoznawczym. Nekromanta zapewne znał mnie lepiej niż skłonny był przyznać, zatem wiedział, że nie ma co liczyć na wdzięczność czy szczątkową chociażby uprzejmość. Nie żebym nie potrafił jej okazywać; po prostu nie mam ochoty dłużej zaprzątać sobie głowy jego obecnością.
Nekromanta, o dziwo, wychodzi.
Ja zaś zagrzebuję się w zwojach całunu i na nowo pogrążam w apatii i bezruchu. Paradoksalnie, zaspokoiwszy częściowo głód czuję się gorzej, niż przez posiłkiem. Całe ciało swędzi mnie i piecze, a rozbudzone pragnienie irytuje nieco, wyrywając co chwila z półsnu. Rozchlapana krew zakrzepła na mych policzkach, tworząc rdzawą skorupę, która zapewne pękłaby, gdybym próbował się uśmiechnąć. Nie odczuwam jednak potrzeby, by się o tym przekonać.
Jakiś czas potem zauważam truchło człowieka, którego Nekromanta przywiódł tu ze sobą. Jego spokojna twarz znamionuje łagodną śmierć.
Przez nieskończenie małą chwilkę pomiędzy jedną falą odrętwienia a drugą, patrzę z zawiścią na sztywnego trupa.
~
Nekromanta najpewniej nie porzucił swoich planów względem mej osoby. Przychodził codziennie, pojąc mnie krwią z otumanionego zaklęciem człowieka. Nigdy potem nie zastanawiałem się, kim byli ci mężczyźni i kobiety, skąd pochodzili, jaki los zetknął ich z Nekromantą. Nie obchodziło mnie, czy zasłużyli na odegranie tak upokarzającej roli w tym dramacie. Ich śmierć przedłużała me nieżycie i ze swej strony byłem przekonany, że wypełnili swój parszywy obowiązek. Wyglądali na chłopów, a chłopom przeznaczone jest służyć panom. Choćby oddając krew tak przeklętemu panu jak ja.
Skłamałbym gdybym przyznał, że cieszyło mnie to powolne ozdrowienie. Stokroć bardziej wolałem zdychać z głodu niż wciąż zaśmiecać swą obecnością ten świat, który z pewnością ma równie dosyć mnie, jak ja jego. Jednak jak wielokroć przedtem decyzja nie należała do mnie, a do Nekromanty. Ten zaś gdy nie chciałem pić, bezceremonialnie rozwierał sztyletem moje zaciśnięte szczęki i przemocą wlewał do ust gorącą posokę, nic nie robiąc sobie z tego, iż krztuszę się i rozpryskuję wkoło krew, nie nadążając jej przełykać.
Za życia za podobne traktowanie wyrwałbym mu oczy z czaszki i wepchnął do ust, bacząc, czy aby na pewno je przełknął. Teraz na powrót układałem się na coraz brudniejszym całunie i patrzyłem martwo na cienie pełznące po sklepieniu, ciesząc się skrycie z rozdrażnienia, jakie moja apatia wywoływała w Nekromancie.
W odróżnieniu od ducha, moje ciało z dnia na dzień stawało się zdrowsze i silniejsze. Po tygodniu zdołałem już stanąć na nogach, acz niepewnie i gdy przestałem wspierać się o ścianę, natychmiast opadłem na podłogę, tłukąc boleśnie kolana. Zaznaczyć przy tym muszę, że do prób owych nieomal zmuszał mnie Nekromanta, ja zaś poddawałem się jego woli z obojętnym posłuszeństwem, co - gdy zdał sobie z niego sprawę - nieodmiennie wyprowadzało go z równowagi. Chodził wtedy wkoło niczym pies na łańcuchu, szarpiąc krótką bródkę i klnąc, na czym świat stoi, lub chwytając mnie za ramiona i wstrząsając silnie, aż moja głowa podrygiwała luźno na karku niczym główki polnych maków, gdy zbożem targa wiatr.
Na próżno. Ja po prostu nie czułem. Jedyną moją wolą było, aby pozostawiono mnie w spokoju. Nawet gdybym chciał, nie potrafiłem zmusić się do aktywności większej, niż wymagały tego tak proste czynności jak przewrócenie się na bok, czy - na prośbę Nekromanty - wstanie, postawienie kilku chwiejnych kroków i ułożenie się na powrót. Zbyt wiele się wydarzyło, zbyt wiele stało się ze mną, bym zachował w sobie jakieś pragnienia. Czegokolwiek wymagał ode mnie Nekromanta, było to zadanie przekraczające moje możliwości.
~
Gdy minął trzydziesty dzień od pierwszej wizyty Nekromanty, moje ciało było już uleczone i całkowicie sprawne i odzyskałem własny, przyjemniejszy oczom wygląd. Chodziłem szybko, stałem, nie pochylając ramion a i skakać zapewne mógłbym, gdyby mi przyszła ochota. Jednak ochota nie przyszła i gdy ponownie, jak trzydzieści razy przedtem, usłyszałem spokojne kroki odbijające się echem w korytarzu, nie podniosłem wzroku. Siedziałem jak uprzednio na zimnej posadzce, jak uprzednio nagi i jak uprzednio okryty niedbale własnym całunem, teraz już sztywnym i rdzawoczerwonym. Mą twarz, pierś i ręce wciąż pokrywała ruda skorupa zakrzepłej krwi. Siedziałem i patrzyłem przed siebie. Ostatecznie obserwowanie drobinek kurzu skrzących się w plamie światła wpadającego przez okno zdało mi się lepszym niż wysłuchiwanie narzekań i klątw, którymi hojnie ostatnio mnie obdarzano.
- Dlaczego? - usłyszałem nagle tuż przy sobie. Twarz Nekromanty, spokojna i jakby nieco zrezygnowana, znajdowała się o kilkanaście cali od mej twarzy. Nie zauważyłem, gdy wszedł. - Dlaczego? Co stało się z tobą, że stałeś się zupełnie do siebie niepodobny?
Milczałem. Bo i cóż było robić? Co miałem mu powiedzieć? Zbyt dużo się stało, zbyt boleśnie bym chciał to rozdrapywać. Milczałem i patrzyłem na wskroś jego oblicza.
- Ja wiem... - powiedział cicho - wiem, że o tym trudno mówić. Ale musisz, moje dziecko, musisz, jeżeli chcesz spłacić dług. Pozwól mi uleczyć także twoją duszę.
Nagle poczułem dotyk jego dłoni na ramionach i wraz z tym dotykiem spłynął na mnie spokój. Nie zobojętnienie, nie apatia, ale słodki spokój, przy którym wszystko karleje i traci znaczenie. Ciche, chłodne dotknięcie jak pieszczota samej Śmierci. Spojrzałem w oczy Nekromanty, a były to oczy spokojne i dobre, pierwsze od lat oczy patrzące na mnie bez pogardy, a z nadzieją. Na tym koniec, mówiły te oczy, wypełnisz to jedno, ostatnie zobowiązanie, spłacisz ostatni dług i odejdziesz, dokąd chcesz, choćby na powrót do królestwa Śmierci.
A ja, choć odebrałem już tyle lekcji, choć winienem był być ostrożniejszy... uwierzyłem mu. Być może potrzebowałem tego wtedy. Zaufałem tym oczom i poddałem się temu dotykowi. Miałem później okazję poznać Nekromantę bliżej i szanuję go, jak tylko kilka osób napotkanych przez całe moje życie. Jednakże wcześniej, gdy odkryłem naturę owego zobowiązania, gdy dowiedziałem się, że to nie swój dług będę spłacał, a jego, gdy brutalnie uświadomiono mi rolę, jaką odegrał w moim życiu, nie było istoty, którą bardziej bym pogardzał. I za to że wtedy, w tych dobrych oczach, odnalazłem nadzieję, która pozwoliła mi wypełznąć z tego grobu, za tę fałszywą litość i za moje zaufanie wciąż czasem nachodzi mnie chęć, by po prostu splunąć mu w gębę.
Zaufałem.
Nekromanta zaś rzeczywiście wiedział, jak mi pomóc.
Na chwilę straciłem go z oczu. Wrócił, uklęknął przy mnie, ponownie oparł dłonie na mych ramionach. Potem w zwieszoną luźno lewą dłoń wsunął mi skrzypce.
- Wypłacz się, chłopcze - szepnął łagodnie; jego ciepły oddech owionął mi szyję. - Wyrzuć to z siebie i płacz nad sobą, ten jeden jedyny raz. Potem nie będzie ci wolno.
Ledwie dotarły do mnie jego słowa. Wpatrywałem się jak urzeczony w kruchy instrument, jakbym spodziewał się dostrzec w nim jakieś ukryte acz ważne znaczenie. Delikatnie przebiegłem palcami po strunach, zastukałem opuszkami w lakierowane drewno. Z całkowitym skupieniem począłem kręcić kołeczkami, strojąc skrzypce tak uważnie, jakbym czynił to pierwszy raz w życiu. Wstałem wreszcie, ująłem lewą ręką szyjkę instrumentu, ułożyłem je pod brodą, prawą zaś dłonią chwyciłem smyczek. Przymknąłem oczy. Wzrok nie był mi potrzebny.
Pierwsze akordy zatętniły w ciszy, niepewne i drżące, powoli nabierały mocy i zdecydowania. Komnata ożyła nagle dziesiątkami ech, gdy grobowiec zalała fala melodii, czystej i ponurej. Kołysałem się łagodnie w przód i w tył, w przód i w tył, upajałem się muzyką, grałem tak, jak żaden człowiek nawet by nie śnił. Nieomal wyrywałem nuty z instrumentu, płynne, coraz szybsze, wyższe, doskonalsze, aż w końcu cały oddałem się melodii i stałem się tylko dłońmi, przesuwającymi się po drewnie, wygrywającymi pulsującą muzykę, która targała mną dziko z boku na bok. Melodia wwiercała się w umysł, przenikała mnie całego, przemawiała, opowiadała, wyrażała to wszystko, co miało pozostać zapomniane. Nuty wiły się, skręcały w hipnotycznym, tanecznym rytmie, szalone, dzikie, nieludzko piękne. A ja grałem dalej, choć sam nie mogłem tego słuchać, grałem, choć lękałem się tej muzyki, grałem, bo raz zacząwszy nie mogłem już przestać.
Muzyka osiągnęła swój szczyt, kulminację bólu i obłędu, monumentalny finał mojego dramatu. I urwała się na niskim, przeciągłym akordzie, umilkła nareszcie dziwnym dysonansem, zgrzytliwym i nieprzyjemnym.
Nieskończenie powoli rozwarłem palce. Skrzypce wypadły mi z rąk i z suchym trzaskiem pękły na dziesiątki połyskujących fragmentów. Cisza, jaka zaległa w grobowcu wydała mi się nagle stokroć bardziej przytłaczająca, niż tętniąca przed chwilą muzyka.
Usiadłem na krawędzi mego sarkofagu i ukrywszy twarz w dłoniach, rozszlochałem się rozpaczliwie.
~
Czas skończyć z tym nareszcie, postanowiłem, uspokoiwszy się nieco. Skoro nie dane mi było umrzeć, zamierzałem żyć tak, by tym razem to świat pożałował mego zmartwychwstania. Jak głosi historia, zamierzenie owo zrealizowałem z wprawą i polotem, tak, że imię moje wymieniano jednym tchem z morowym powietrzem, głodem, ogniem i wojną. Nie powiem, żeby mi to nie odpowiadało.
Skończyłem zatem z rolą bezwolnej kukły i wszedłem w nową - nieumarłego syna Nekromanty. Oczyściłem się z całej tej zaschniętej krwi i odziałem na nowo w ludzkie szaty. Długo przerzucałem sterty strojów, które pozostawiono mi w darze; wszystkie one były odpowiednie dla osoby mego stanu i godności, jednakże zupełnie nieprzydatne i niepraktyczne. Ostatecznie natrafiłem na strój, który miałem na sobie w chwili śmierci - zgodnie z obyczajem także złożony w mym grobowcu - i ten właśnie zdał mi się najlepszy, tak przez sentyment, jak przez wygodę i wygląd. Znalezionym grzebieniem rozczesałem splątane włosy. Marzyłem o kąpieli, lecz w obecnym moim stanie nie było to marzenie, które mógłbym zrealizować.
Zakrwawiony całun wrzuciłem na powrót do sarkofagu. Niech przyjdą tu złodzieje, gdy mnie już nie będzie. Niech przyjdą chłopi zbrojni w widły i kosy, niech kapłani przyjdą ze święconą wodą, by oczyścić ziemię z plugastwa, które zalęgło się w grobie ich pana. Niech zobaczą pusty sarkofag i tę skrwawioną szmatę, niech łamią sobie tępe głowy nad tajemnicą mego zmartwychwstania. Niech rozkradną wszystko, niech skują płaskorzeźby ze ścian, niech wyłuskają z posadzki ostatnie okruchy czarnego marmuru. Niech odejdą szczęśliwi z łupu, a wtedy ja przyjdę do nich nocą i poodrywam im te małe, wszawe główki. Ale najpierw pierwszego z nich zawlokę tutaj, wrzucę do sarkofagu, zasunę wieko i posłucham sobie, jak kwiczy. Niech wie, jak to dobrze jest obudzić się w grobie.
~
Siedziałem sobie zwrócony tyłem do wyjścia i zadarłszy głowę, próbowałem rozstrzygnąć, kto był autorem owego gigantycznego "dzieła", szpecącego tylną ścianę komnaty - cieśla czy cukiernik. Za cieślą przemawiało toporne wykonanie, za cukiernikiem mdłe kolorki i dziwny wyraz mej "twarzy", nasuwający podejrzenie, że farbę ktoś nakładał na płótno szprycą do kremu. Kimkolwiek był ów anonimowy malarz, zapewne ni razu nie widział mnie na oczy; zbyt bardzo natomiast przyjrzał się memu ojcu i powziął mylne przekonanie, że powinienem być podobny do tego żałosnego człowieczka.
Na tym obrazie wyglądałem na co najmniej czterdzieści lat. "Artysta" obdarzył mnie brązowawymi włosami sprawiającymi wrażenie mocno przetłuszczonych, krzaczastymi brwiami, małymi, kaprawymi ślepkami, ustami wykrzywionymi w pogardliwym grymasie. Zaiste, gdyby ta postać była dodatkowo niska, rozlazła, a nalana twarz kończyła się imponującą kolekcją podbródków, odszedłbym stąd, zawstydzony, że pochowano mnie w miejscu przeznaczonym dla mego ojca.
Gdy zarżnięto mnie na gościńcu, miałem trzydzieści dwa lata. Gdy po raz ostatni widziano mnie na dworze, liczyłem sobie lat dwadzieścia trzy. Miałem wtedy prawie siedem stóp wzrostu, imponujące i nieczęste, co i teraz zapewne nie uległo zmianie. Zawsze byłem raczej szczupły, smukły, przez co zdawałem się być jeszcze wyższy. Moja twarz jest pociągła, trójkątna, przez zapadnięte policzki sprawia wrażenie wychudłej lub wyniszczonej głodem czy chorobą. Mam równe, czarne brwi, wygięte w delikatny łuk, zwężające się ku skroniom. Me oczy, nieco skośne, za życia błyszczały czernią; teraz są intensywnie żółte, choć jaśnieją lub ciemnieją zależnie od mego nastroju, przybierając barwę od miodowej po niemal całkowitą biel; wyglądam wtedy nieco upiornie. Oczy ocienione są rzęsami długimi i gęstymi jak u kobiety, co przydaje memu obliczu zmysłowości i tajemniczości. Mam prosty nos, raczej krotki. Moje usta są niewielkie acz wyraziste, o wąskich wargach, niegdyś bladoczerwonych, teraz czarnych, kryjących mocne, białe zęby. Długie do połowy pleców, śnieżnobiałe włosy zaczesuję za uszy, nieco spiczaste od kiedy otrzymałem drugie życie. Mam szerokie barki i mocne ramiona, dłonie o długich i wąskich palcach arystokraty, zakończonych długimi czarnymi paznokciami, mocnymi i ostrymi do tego stopnia, że mogę bez trudności wbić je w zbroję czy w kość. Moja skóra jest biała, bez żadnych blizn czy przebarwień, za wyjątkiem sporej szramy przecinającej prawą pierś, wiecznej pamiątki po mieczu, którym przebity byłem, tkwiąc w domenie Nekromanty.
Tę kontemplację mego obecnego wyglądu przerwało ponowne pojawienie się Nekromanty, na pierwszy rzut oka uradowanego zaszłą we mnie przemianą. Skłoniłem krótko głowę w uprzejmym powitaniu.
- Lepiej ci? - zapytał, odpowiadając skinieniem na przywitanie.
- Na to wygląda - westchnąłem. Po prawdzie ucieszyła mnie jego obecność, pierwszy raz od kiedy tu przybył. Lubiłem mieć go przy sobie. - Dlaczego wciąż tu przychodzisz? - rzuciłem nagle. - Dlaczego nie powiesz po prostu, czego ode mnie oczekujesz?
Nekromanta pokręcił głową.
- To nie tak, chłopcze. Nie tak prędko. Musisz się przygotować.
- Na co niby? - parsknąłem. - Potrafię chodzić, mówić i walczyć. Niczego więcej mi nie potrzeba.
- Takiś pewien? - spojrzał na mnie z rozbawieniem właściwym wszystkim wiekowym ludziom obserwującym porywczość młodych.
- Uwierz mi, poradzę sobie. Potrafię o siebie zadbać - powiedziałem, ostentacyjnie wywracając oczami w udanym znudzeniu.
- Jeżeli to wygląda tak samo, jak wtedy, kiedy musiałem karmić cię siłą, to nie jestem dobrej myśli.
Nekromancie udało się mnie zawstydzić. Na chwilę wprawdzie, ale zawsze.
- Kim ty właściwie jesteś? - to pytanie padło tak niespodziewanie, że przez chwilę patrzyłem na niego, nie rozumiejąc.
- Co cię to obchodzi? - warknąłem gniewnie. - Doprawdy, co to miało znaczyć?
- Odpowiedz, proszę.
- Jestem Kain, hrabia Coorhagen. To znaczy byłem... - poprawiłem szybko - ... zrzekłem się godności. - wyjaśniłem tonem usprawiedliwienia.
- Zostałeś pochowany jako hrabia - Nekromanta patrzył na mnie uważnie.
- Ten grobowiec wybudowano jeszcze za mego życia. Nie zmieniono tu niczego, po prostu złożono moje ciało w grobie, który sam sobie sporządziłem.
- Jeżeli nie hrabią, to kim jesteś?
- Człowiekiem - odparłem odruchowo. - Nie... już nie.
- Chłopem, kupcem, rycerzem?
- Nie! - wykrzyknąłem zdenerwowany tym przepytywaniem. - Co to ma do rzeczy?
- Wszystko - powiedział spokojnie. - Zastanów się, proszę, i odpowiedz.
Wziąłem głęboki oddech.
- Kiedyś byłem człowiekiem, możnowładcą o władzy niemal równej królowi. Potem byłem nikim. Potem mniej niż nikim. Teraz zaś nie wiem, kim jestem. Zadowolony? - spytałem gniewnie.
Nekromanta wstał.
- Jak możesz - zaczął chłodno patrząc na mnie z góry - jak możesz twierdzić, że wiesz wszystko, czego ci potrzeba, kiedy nie potrafisz odpowiedzieć na tak proste pytania? Rozczarowujesz mnie, chłopcze.
- Siadaj. - rzuciłem rozdrażniony. Usiadł posłusznie. - Siadaj i milcz i nie waż się przerywać dopóki nie skończę. Opowiem ci o sobie i skoroś taki mądry, wyciągniesz z tego wnioski pozwalające ci odpowiedzieć na to pytanie. Ja tego nie potrafię, więc się nimi ze mną podzielisz. A potem wyjaśnisz mi moje zadanie, ja je wypełnię i będę cholernie szczęśliwy nie musząc więcej na ciebie patrzeć.
Milczałem chwilę, zbierając myśli. Potem zacząłem mówić. Nekromanta nie przerywał.