"Epopeja Sarafańska" a.k.a. "Historia Siódmej Chorąg"

by Lord Kain

Rozdział I

Była zima. Wyjątkowo mroźna i śnieżna zima, nawet jak na tę część Nosgoth. Siedział ukryty w krzakach, uważnie nasłuchując odgłosów lasu. Spędził tam już kilka godzin i zimno zaczęło mu dokuczać. Jednak nadal czuwał uważnie. I wtem jego oczekiwanie zostało nagrodzone. Zapach krwi, którą rozlał nieopodal, przyciągnął wygłodniałe wilki. Było ich dwa, niepewnie podchodzących z różnych stron. Najciszej jak potrafił wyciągnął strzałę z kołczanu i napiął cięciwę dębowego łuku. Przymierzył dokładnie. Strzelił. Świst rozrywanego powietrza i głuchy odgłos uderzenia, zakłóciły dotychczasową ciszę. Nie chybił, nigdy nie chybiał. Wilk zawył i padł martwy. Drugi zobaczywszy napastnika, natychmiast skoczył ku niemu. Ten szybko, acz pewnie wyciągnął nóż zza pasa i w ostatniej chwili błyskawicznie obrócił się i wbił nóż w łeb lecącego wilka.

- Teraz ta nudna część... - powiedział sam do siebie.

Często polując samemu w lesie, rozmawiał sam ze sobą. Sam nie wiedział po co. Wilka przeszytego strzałą wrzucił do skórzanego wora, który zarzucił na plecy. Drugiego starannie przykrył gałęźmi i kamieniami, z zamiarem przyjścia po niego następnego dnia. Targanie dwóch dorosłych wilków do miasta, to było za dużo nawet jak dla niego - najlepszego łowcy w okolicy.

~

Zaczęło się ściemniać, a do miasta była jeszcze daleka droga. Przyśpieszył kroku przypomniawszy sobie, że ojciec jeszcze dzisiaj chciał przygotować wilczą skórę. Obiecał zapłacić nią kowalowi, w zamian za nowiutki miecz półtoraręczny. Chciał, aby jego syn miał dobrą broń w tych niebezpiecznych czasach. Syn pomyślawszy o nowym mieczu przyśpieszył jeszcze bardziej. Gdy w końcu wyszedł z lasu, słońce już od dawna było za horyzontem. Koło północy przeszedł przez wąwóz i w oddali zobaczył oświetlone blaskiem księżyca, mury Uschtenheim. Jednak nagle dostrzegł jakieś błyski. Zrzucił z pleców wór z wilkiem i zaczął biec. Powoli coraz głośniejsze stawały się krzyki mieszkańców, a błyski zaczęły przybierać wyraźny kształt płomieni. Jego obawy stały się straszną rzeczywistością, gdy dobiegł do bramy miejskiej.

~

Miasto zaatakowały wampiry. Prawdopodobnie była to ich krwawa zemsta za wczorajszy szturm, stacjonujących w mieście Sarafanów, na siedzibę Wampira z Gór. Podniósł miecz leżącego na ziemi strażnika, któremu zapewne nie był już potrzebny, sądząc po roztrzaskanej czaszce... Ruszył biegiem uliczkami miasta. Domy płonęły, ciała strażników i zwykłych mieszkańców walały się po ulicach. W rogu alejki, jakaś wampirzyca dopijała krew miejscowego barda. Korzystając z jej nieuwagi, łowca ciął ją mieczem w plecy. Nie dość mocno, nie dość głęboko. Zawyła i rzuciła się ku niemu. Lata nauki pobieranej od ojca opłaciły się. Rzucił się w bok, przeturlał po ziemi i z obrotu ciął w nogi wampirzycy. Upadła na ziemię i zanim zdążyła wstać, skoczył ku niej i wbił miecz głęboko w jej plecy. Krzyknęła przeraźliwie i umarła. Wyciągając miecz, krew ochlapała mu twarz. Usłyszał wrzask. Wrzask, który przeszył go na wylot, gdyż był to wrzask znajomego głosu. By pójść na skróty, wspiął się na sąsiedni budynek, zjechał po oblodzonym, spiczastym dachu i pewnie zeskoczył na ziemię. To, co ujrzał za rogiem, sparaliżowało go. Oto jego ojciec, pragnąć pomścić niedawne morderstwo jego matki, szarżował z wielkim toporem bojowym na unoszącego się w powietrzu, skrzydlatego Wampira z Gór. Tamten szybkim ruchem wytrącił mu topór z rąk i rozszarpał pazurami klatkę piersiową. Spojrzał sparaliżowanemu ze strachu łowcy w oczy i nie wysilając się by dobić jego ojca, odleciał w kierunku gór. A za nim zdewastowane miasto opuściły jego sługi.

- Raziel...

Brzmienie własnego imienia przywróciło łowcę do świadomości. Podbiegł do konającego ojca.

- Ojcze...

- Raziel, mój synu... - mówił z trudem łapiąc oddech. - Zawiodłem... nie pomściłem śmierci twojej matki...

- Nie, ojcze... Opatrzę twoje rany, jeszcze zdążysz...

- Nie, Razielu... Mnie już nie można pomóc... Obiecaj mi... obiecaj, że stąd uciekniesz i nigdy... nigdy tu nie wrócisz... Nie próbuj się mścić... bo on cię zabije. Uciekaj, załóż rodzinę... i żyj w spokoju. Uciekaj...

Wyzionął ducha.

~

Ktoś inny by zapłakał, krzyknął rozpaczliwie. Ale nie on, o nie... On nie zamierzał uciekać... Zagryzł szczęki, zacisnął pięści i spojrzał w kierunku gór.

- Dopadnę cię... Prędzej czy później, ale dopadnę cię...

Rozdział II

Śnieg lekko prószył tego ranka w Wasserbunde. Zimno mocno dokuczyło Razielowi, gdy przedzierał się przez doskonale mu znany las Termogent do najbliższego posterunku rekrutacyjnego Zakonu. Nie pamiętał tak mroźnej zimy. Czekał cierpliwie w długiej kolejce. Wysokie wynagrodzenie, dobre wyżywienie oraz prestiż i szacunek przyciągały licznych chętnych do wstąpienia w szeregi Sarafanów. Dla wielu była to jedyna szansa na przetrwanie srogiej zimy. Raziel posępnie spoglądał na jedzących przy ognisku rycerzy Zakonu. Wyruszywszy z domu zabrał tylko swój nóż, niedźwiedzią skórę do okrycia się w nocy oraz kilka bochenków chleba. Od wielu dni nie miał w ustach ciepłego posiłku. Do tego zniszczył buty i odmroził sobie stopy. Wyglądał jak jakiś włóczęga.

- Następny!

Wyrwał go z zadumy głos urzędnika Zakonu. Był to typ wielkiego, obrzydliwego osiłka, który na skutek ran, nie mógł już walczyć i został przydzielony do rekrutacji.

- A ty co, zgubiłeś się mamusi chłopcze? - zaśmiał się okropnie.

Z ust cuchnęło mu kiepskim winem, zagryzionym czosnkiem. Raziel ledwo powstrzymał się, żeby nie zwymiotować.

- Chcę się zapisać do Zakonu. - oznajmił.

- Dobrze, będzie kogo rzucać na przynętę wampirom. - znów zaśmiał się głośno, a zawtórowali mu stojący obok strażnicy. - Jakieś imię masz?

- Raziel z Uschtenheim.

- A więc, Razielu z Uschtenheim, czym się zajmujesz?

- Jestem... byłem łowcą.

- Świetnie! Brakuje nam zwiadowców.

- Nie chcę być zwiadowcą. Chcę być rycerzem zakonnym.

- Patrzcie no go, chłopcy. Wojowniś się znalazł. A, w rzyć kopaną, wiesz chociaż co to miecz?

- Lepiej niż myślisz...

- Ooo, ma gadane. Dobrze, dobrze. Jak chcesz.

Zaczął pisać coś na pergaminie. -

Daj krzyżyk tutaj, bo nie zakładam, żeś piśmienny wieśniaku.

Raziel złożył podpis. Ojciec nauczył go pisać, tak jak wielu innych rzeczy. Ojciec...

- Zgłoś się do VII chorągwi. Już cię tam kapitan Dragoth przećwiczy. Hahaha...

~

Raziel szedł alejką obozu, aż zobaczył namiot swojej chorągwi. W środku przy stole, głośno rozmawiało i równie głośno zajadało się czymś, co wyglądało jak zupa, kilku rycerzy. A raczej kandydatów na rycerzy, takich jak on. Ucichli gdy wszedł i stanął przy stole.

- O, świeża krew. Witamy, witamy. W Chorągwi VII, pod komendą Kapitana Dragotha, Legionu XIV, pod dowództwem Lorda Alveina.

- Ooo, zatkaj się zakuta pało. Siadaj nowy i jedz, boś mizernie wyglądasz. Jestem Rahab, jedyny normalny w tym towarzystwie. Ten głupek ze spiczastymi uszami, którego już poznałeś, to Zephon. Boi się pająków.

- Nie prawda! Po prostu... po prostu za nimi nie przepadam.

- Dalej siedzą Alzmar, Kabbar i Jakob. Tamten grubasek to Melchiah.

- Kogo nazywasz grubym, rybiamordo!

- Ten ponurak w kącie to Turel. Uważa, że jego szlachetne pochodzenie czyni go lepszym od nas.

- Bo to prawda, chamie.

- Tamci dwaj łysi to kapłani zakonni, Arzebub i Behemot, parają się magią. A ten wielki i brzydki to Dumah.

- Skopał ci ktoś kiedyś tą twoją morską rzyć, Rahab?

- Jest jeszcze więcej tej hołoty w chorągwi, ale poszli po ekwipunek. A ty, nowy? Jak cię mamy zwać?

- Raziel. Jestem Raziel z Uschtenheim.

- Aaa, Uschtenheim. Czy to nie w tamtych stronach mieszka słynny Wampir z Gór?

- Owszem, ale już niedługo tam pożyje...

- Zapewne. Dziesiątki braci zakonnych ciągną tam, by zabić ostatniego skrzydlatego wampira. Ja pochodzę z Meridian, taka wiocha rybacka na południu. Ani jednego wampira. No, ale napij się...

Mówiąc to, Rahab napełnił do pełna kielich Raziela winem.

- Za VII chorągiew!

- Zdrowie! - odkrzyknęli wszyscy.

Rozdział III

Maszerowali szybko przez śnieg. O wiele szybciej od reszty legionu, który został z tyłu. Kapitanowi spieszyło się do Twierdzy, gdyż wzywał go sam Wielki Mistrz Zakonny - Lord Malek. W legionie szeptano, że szykuje mu się awans. Kapitan Dragoth wiele lat służył Zakonowi i zyskał miano jednego z najlepszych wojowników. Dlatego niecierpliwy, gdy do Twierdzy zostały tylko dwa dni drogi, polecił VII chorągwi poczekać na legion, a sam ruszył na koniu. Raziel i jego kompani postanowili wykorzystać wolny czas i wypocząć w pobliskiej wiosce.

~

Wieśniacy przyglądali im się z ciekawością, ale i z respektem. Sarafanowie byli panami tych ziem. Nagle podbiegł do nich starszy mężczyzna, podający się za wójta. Większość chorągwi, nie zwracając na niego uwagi, ruszyła w kierunku karczmy.

- Szlachetni panowie. Bogowie nam was zesłali! Pomórzcie czcigodni bracia zakonni!

Razielowi i reszcie wyraźnie spodobały się pochlebstwa i nazywanie ich braćmi zakonnymi, mimo że formalnie jeszcze nimi nie byli. Zatrzymali się więc, by wysłuchać starca.

- O co chodzi, dobry człowieku? - spytał Raziel.

- Wampiry! Co najmniej trzy, może cztery. Urządziły sobie kryjówkę w jaskini na zachód od miasta. Chowają się tam przed waszą, czcigodni, świętą krucjatą. W nocy polują na mieszkańców okolicznych wiosek. Giną też kozy i owce. Chłopi boją się wychodzić na pola.

- I co wy na to bracia, pomożemy obronić tych niewinnych ludzi. - powiedział Raziel z nieukrywaną satysfakcją z okazji do zabicia krwiopijców.

- Ha! Wreszcie się porządnie zabawimy. - wykrzyknął Dumah.

- Chętnie w końcu zobaczę na własne oczy wampira. - odparł Rahab.

- A wy? Alzmar? Zephon?

- Na mnie nie liczcie, bracia. Wolę po stokroć uchlać się w karczmie. - powiedział Alzmar.

- A ja chętnie się zabawię. W końcu po to wstąpiłem do Zakonu. - odparł Zephon.

- Melchiah?

- Pójdę, ktoś musi mieć na was oko.

- A co z tobą Turelu? - zapytał Raziel.

- Nie sądzę aby kapitan pochwalał tą eskapadę.

- Tchórzysz, paniczku? - zaśmiał się Dumah.

- Ja nigdy nie tchórzę. - odparł z gniewem Turel. - Zobaczymy kto pierwszy zacznie uciekać, gdy zobaczymy wampira.

- A więc niech będzie. Ruszymy w sześciu. - ogłosił Raziel. - Nad legionem mamy dzień drogi przewagi. Zdążymy wrócić zanim zagości tu Lord Alvein.

~

Jaskinię znaleźli przed zmierzchem. Wydawało im się, że skoro wampiry polują nocami, to za dnia powinny spać. Dokładniej, według wiejskich opowieści, spać w trumnach. Weszli więc pewni siebie do jaskini. Była głębsza niż myśleli. Przeszli kilkanaście metrów, a jaskinia nadal ciągnęła się w głąb ziemi. Szli wąskim korytarzem, do którego nie docierały żadne promienie słońca z zewnątrz. Po pewnym czasie było tak ciemno, że ledwie widzieli siebie nawzajem. Nagle natrafili na przejście, jakby do niższego poziomu groty. Z trudem zeszli po śliskiej skale. Było tam jaśniej niż w górnej części. W pewnej odległości, na ścianach wisiały zapalone pochodnie. Ruszyli w tamtym kierunku.

- Jesteśmy blisko. - zauważył Raziel.

Dobyli broni. Uważnie rozglądali się w półmroku. Wtem zza rogu wyszedł jakiś mężczyzna. Był tak samo zaskoczony jak oni. Cień zasłaniał jego twarz. Płomień pochodni odbił się gdy odsłonił kły.

- To wampir! Zabić go! - krzyknął Dumah i ruszył na niego z halabardą gotową do zadania ciosu.

Turel natychmiast pobiegł za nim. Wampir wykonał szybki ruch ręką i niewidzialna siła odrzuciła Dumaha w tył, prosto na nadbiegającego Turela. Obaj wydali jęk bólu przy uderzeniu i upadli na twarde, kamieniste podłoże. Wampir obrócił się i znikł w ciemności.

- Nic wam nie jest? - zapytał Rahab.

- Nie, nic. Złaź ze mnie kupo mięsa! - wykrzyknął Turel do leżącego na nim brata.

- Moja głowa... - zamamrotał obolały Dumah.

- Ruszajcie się. Nici z zaskoczenia. Teraz wiedzą, że nadchodzimy. - powiedział Raziel.

Nie podobało mu się to. Wiedział, jak groźne potrafią być w walce wampiry. Dodatkowo znały teren i wiedziały, że nadchodzą. Należało być wyjątkowo ostrożnym.

~

Znaleźli kręte schody. Zeszli ostrożnie na dół. Przed nimi ukazała się duża grota, wyglądająca jak zwykła miejska izba. Liczne pochodnie i świece oświetlały ją dokładnie. Zauważyli łóżka, regały z książkami, stoły i palący się kominek. W rogu leżały zwłoki jakiejś kobiety. Na wprost nich stały dwa wampiry. Jednego spotkali wcześniej, drugi miał w ręku wspaniały, zdobiony miecz.

- Popełniliście wielki błąd, wchodząc do tej jaskini, drodzy rycerze zakonni. Poczynacie sobie coraz śmielej. Ale... poniesiecie odpowiednią karę! - mówiąc to wampir z mieczem skoczył z przeraźliwym sykiem w kierunku braci.

Raziel wybiegł mu naprzeciw i sparował jego cios. Poruszał się nadzwyczaj szybko, tak że Raziel ledwo nadążał z unikami. Dumah ruszył mu na pomoc, ale drugi wampir znów uderzył go telekinezą, rzucając nim o ścianę. Nagle za plecami braci pojawiła się nie wiadomo skąd wampirzyca. Rzuciła czerwoną kulą energii w kierunku Melchiaha. Ten ledwo zdążył odskoczyć w bok, uderzając przy tym boleśnie w skałę. Czerwony pocisk uderzył w trupa leżącego w kącie, który po uderzeniu dosłownie rozpuścił się. Zapanowało zamieszanie. Bracia sarafańscy atakowali chaotycznie, nie stosując żadnej taktyki. Uderzani telekinezą latali od ściany do ściany. Raziel i Zephon we dwóch próbowali pokonać wampira z mieczem, jednak ten okazał się być prawdziwym mistrzem szermierki. Dodatkowo pomagała mu nadzwyczajna wampirza siła i szybkość. Wszystko zakończyło by się masakrą gdyby nie Turel. Wyciągnął z cholewy buta długi nóż i rzucił nim celnie w władającego telekinezą wampira. Trafił w serce. Wampir zawył głośno. Wampirzyca skoczyła mu na pomoc. Wściekły Dumah wykorzystał to i potężnie ciął ją halabardą. Upadła na ziemię bez jednej nogi. Z okrzykiem na ustach Dumah silnym ciosem rozłupał jej czaszkę. W tym czasie Turel zdążył dobiec do rannego wampira i szybkim ciosem miecza, skrócił go o głowę. Wampir z mieczem, nadal radził sobie doskonale. Ranił Zephona, a Rahaba odrzucił potężnym kopnięciem w brzuch. Raziel parując silny cios, upadł na ziemię. Już krwiopijca zamierzał zadać ostateczny cios, gdy leżący na ziemi Rahab celnie i silnie rzucił kamieniem w jego potylicę. Wampir odwrócił się z gniewem na twarzy. Raziel wykorzystał ten moment i szybko pchnął go mieczem na wylot. Wampirowi pociekła krew z ust i upadł z wyrazem zaskoczenia na skalną posadzkę. Bracia zdyszani i obolali popatrzyli na siebie nawzajem w milczeniu.

- Są cztery łóżka - powiedział w końcu Raziel.

- Tak, też myślałem że te potwory śpią w trumnach. - odparł Rahab.

- Nie o to mi chodzi. Jest ich cztery, a my zabiliśmy tylko trzy.

- Więc gdzieś tu powinien być... - nie dokończył zdania Melchiah.

Za jego plecami pojawił się wysoki na dwa metry, potężnie zbudowany wampir w długim płaszczu. Miał nienaturalnie białą skórę. Chwycił Melchiaha za kołnierz swymi wielkimi pazurami i potężnie rzucił nim o ścianę. Szczęk gniecionej zbroi rozległ się w grocie. Sarafan nie wydał nawet dźwięku, tylko stracił przytomność. Dumah i Rahab ruszyli jednocześnie, jednak wampir podniósłszy ręce rzucił ich telekinetycznie w przeciwne strony na skały. Zephon na skutek odniesionej rany nie mógł walczyć. Na placu boju pozostali tylko Raziel i Turel.

- Obejdziemy go z dwóch stron. - powiedział Raziel.

- Nie będziesz mnie pouczał, wiem co należy robić.

Mówiąc to, Turel dobył drugiego miecza i ruszył biegiem z prawej strony. Wampir użył telekinezy, jednak Turel mocno zaparł się nogami i wytrzymał uderzenie. Raziel skoczył z lewej, ale mocne pazury złapały go za gardło i trzymały pół metra nad ziemią. Turel skoczył, przykucnął unikając ciosu wampira i z obrotu ciął obydwoma ostrzami w jego nogę. Pod wampirem ugięła się raniona noga, a Raziel momentalnie uderzył go silnym kopniakiem kolana w skroń i uwolnił się z jego szponów. Silny cios odrzucił Turela kilka metrów. Raziel odskoczył w tył unikając pazurów rozwścieczonego wampira. Jednak wykorzystał chwilę gdy ten stracił równowagę i natychmiast skoczył w przód, wykonując zamaszyste cięcie mieczem. Echo spadającej na ziemię głowy potwora, rozległo się w całej jaskini. Raziel powoli opuścił zakrwawione ostrze i dopiero wtedy bezgłowe ciało wampira upadło.

~

Wynieśli wampirze trupy na zewnątrz i spalili na wielkim stosie. Najciężej rannych Zephona i Melchiaha nieśli na szybko zbudowanych noszach z powrotem do wioski. Witano ich jak bohaterów. Czuli się dumni z siebie, jednak nie przechwalali się, ani nie chcieli zapłaty. Poprosili tylko o maści i bandaże dla rannych, po czym odpoczęli po ciężkiej walce. Czuli, że wypełnili święty obowiązek Zakonu i oswobodzili tę ziemię z istot piekielnych. Znaleźli swoje powołanie. Nie wiedzieli jeszcze wtedy jak zmienią się po latach...

Rozdział IV

Dziesięć batów to i tak była wyjątkowo łagodna kara. Zazwyczaj w Zakonie za samowolne działanie karano śmiercią. Jednak Lord Alvein był pod wrażeniem wyczynu Raziela i jego kompanów. A że potrzebowano dobrych wojowników, którymi szóstka braci z pewnością była, wydał łaskawy wyrok. Tego samego nie można było powiedzieć o Kapitanie Dragoth'cie.

~

Wbrew plotkom, Lord Malek nie wzywał go by dać mu awans, lecz wręcz przeciwnie. Oskarżono go o zbyt łagodne traktowanie wampirów i sprzyjających im ludzi. Zgodnie z odgórnym rozkazem, każdego człowieka oskarżonego o działanie na rzecz wampirów powinno się nabijać na pal, a jego dobra należało skonfiskować na rzecz Zakonu. Do owego działania na rzecz wampirów zazwyczaj zaliczano nie płacenie daniny dla Zakonu lub zwykłe przechadzanie się po zmroku za murami miasta. Kapitan nieco inaczej interpretował to prawo, przez co otrzymał ostrą reprymendę. Swój gniew zwykł rozładowywać na nieszczęsnej szóstce, która podpadła mu samowolną eskapadą. Pragnąc też odzyskać reputację u władz zakonnych, Kapitan postawił sobie za cel honoru uczynić VII chorągiew najlepszą w całej armii.

~

Codziennie wstawali o wschodzie słońca i ćwiczyli walkę oraz najróżniejsze taktyki do samego wieczora. Po wieczerzy spędzali czas na modlitwach i śpiewaniu psalmów w kaplicy. Gdy byli odpowiednio uduchowieni, Kapelan Zakonny, Arcybiskup Medelaine wygłaszał długie mowy na temat historii Zakonu i kodeksu, według którego powinien postępować każdy rycerz zakonny. Częstokroć mówił też o piekielnych sztuczkach magicznych co silniejszych wampirów, jak i o świętej magii zakonnej, mającej chronić rycerzy przed tymi potworami. Nieraz jego kazania przeciągały się tak długo, że nim bracia zdążyli położyć się spać, już świtało i należało stawić się na meldunku. Życia nie ułatwiały sporadyczne, długie marsze przez góry i lasy. Kapitan Dragoth prowadził VII chorągiew najcięższymi trasami, w tylko jemu znanym kierunku i celu. Podczas jednego z takich marszów, pewien brat upadł z wyczerpania. Kapitan nie pozwolił na zabranie go na noszach, gdyż opóźniłoby to marsz. Biedak skonał na mrozie w zapomnianym przez świat miejscu. Innym razem, jeden z członków VII chorągwi imieniem Otello, zachorował tak poważnie, że nie mógł wstać z łóżka. Jako, że nie stawił się na meldunku, kapitan kazał wywieźć chorego w głąb lasu i tam zostawić. Otello nigdy nie zdołał wrócić do Twierdzy. Wielu braci zaczęło się obawiać czy w ogóle dożyją końca tego zimowego szkolenia.

~

Raziel nie narzekał, mimo że trudy treningu doskwierały mu tak samo jak innym. Sił i motywacji dostarczał mu cel jaki sobie postawił. Zemsta na Wampirze z Gór. Wampir ten stał się jego manią, ucieleśnieniem wszelkiego zła tego świata. Przebijając mieczem kukłę treningową, wyobrażał sobie, że przebija tego wampira. Strzelając z łuku do tarczy, wyobrażał sobie, że strzela do tego wampira. Gdy tylko miał wolną chwilę, szedł do biblioteki zakonnej, gdzie szukał informacji na temat tego przeklętego wampira. I znalazł informację. W starej księdze, opisującej wyprawę III Legionu w początkowych latach Świętej Krucjaty. Podczas jednej z bitew wampirom przewodził pewien Starożytny z Uschtenheim, imieniem Janos Audron. Był jedynym ocalałym z pogromu, jakiego dokonały wojska Zakonu pod wodzą Lorda Uzenbala.

~

- Janos Audron. To musi być on. Janos Audron. Ten potwór śmie mieć imię! Janos Audron! Uwolnię świat od tego demona!

Szukał dalej, ale więcej wzmianek w księgach nie znalazł. Pytał starszych braci zakonnych, pamiętających dawne czasy. Janos Audron? Nie, nie słyszeli. Wampir z Uschtenheim? Tak, było kilka zimowych wypraw, gdy zamarzało jezioro zagradzające drogę do jego skalnej kryjówki. Próbowano wielu sposobów. Szturm na pałac - nigdy nie dotarto wyżej jak pierwsze piętro. Wspinanie się po skale - nikt nie wrócił żywy. Ostrzał z katapult - magiczna siła odpychała pociski z powrotem ku Sarafanom. Janos Audron. Wampir ten zdawał się kpić z całego świata, nie zważając na to, że jest ostatnim ze swojego gatunku. O nie, Raziel nie mógł się poddać. Nienawiść dodawała mu sił. Musiał wytrwać by pewnego dnia zakończyć tę farsę, jaką było istnienie tego diabła.

~

Mijał dzień za dniem. Pojawiały się pierwsze oznaki wiosny. Kapitan Dragoth jak zwykle czekał na dziedzińcu na swoją chorągiew. Jak zwykle stał w lśniącej zbroi, podpierając się rękoma na mieczu o szerokim ostrzu z wygrawerowanymi runami. Blask porannego słońca oświetlał jego twarz, twarz pokrytą licznymi bliznami i kilkudniowym zarostem. Uwagę przyciągało srebrne ostrze, przymocowane do jego lewego przedramienia. Ostrze zabójcze, z całą pewnością nie służące do siekania marchwi. Człowieka przechodził dreszcz na myśl w ilu wampirzych ciałach musiało być zanurzone.

~

O charakterze kapitana nie dało się wiele powiedzieć, gdyż był to człowiek tajemniczy i zamknięty w sobie. Na pewno był surowy, stanowczy i nie znoszący sprzeciwu. Kochał to co robi i robił to dobrze. Bycie Sarafanem było jego powołaniem, nie potrafił być nikim innym.

~

Dumnym wzrokiem przebiegł po zebranych przed nim podwładnych. Dziś nie miało być długiego marszu, żmudnego ćwiczenia taktyki, ani wyczerpującego treningu walki bronią. Na dziś miał inne plany.

- W każdej chorągwi - przemówił donośnym głosem - a więc i w naszej, elitarnej VII chorągwi, powinien znaleźć się kapral. Prawa ręka dowódcy, czyli mnie. Ten to kapral w przypadku nagłej śmierci tegoż dowódcy, czyli mojej, byłby w obowiązku przejąć komendę nad chorągwią. Gdyby tak się stało, na co wpływu rzecz jasna mieć nie mogę, że poległbym chwalebnie na polu chwały, co mam nadzieję nie stanie się prędko, chciałbym aby moja - wyraźnie zaakcentował słowo moja - chorągiew nie ośmieszyła się przed całym Zakonem, rozbiegając się w cztery strony świata, przynosząc wstyd memu imieniu, lecz walczyła mężnie i, co ważne, skutecznie z wrogiem, aż do ostatecznego i niewątpliwego zwycięstwa Najświętszego Zakonu Sarafańskiego.

Po tym imponująco długim zdaniu, kapitan zrobił chwilę przerwy na niewątpliwie potrzebny oddech.

- Jednakowoż odszedłem znacząco od sedna sprawy, jakim jest... - tu zawiesił głos, jakby chcąc wzbudzić niepewność w słuchaczach - ...wybór tegoż kaprala. Na podstawie wnikliwych obserwacji, poczynionych tejże zimy, dobrałem czwórkę zdolnych kandydatów. Jednakowoż kapral może być tylko jeden, toteż spośród tejże czwórki wybrany zostanie jeden, przewyższający pozostałych walecznością, gdyż ową waleczność cenię sobie najbardziej. A więc staniecie w szranki mili Dumahu, Turelu, Alzmarze i Razielu.

Szmer ekscytacji rozległ się wśród chorągwi.

- Cisza! Walczyć będziecie nie do śmierci, lecz do obezwładnienia przeciwnika. Broni i ciosów używać możecie wszelakich. A więc do dzieła! Dumah i Turel oraz Almar i Raziel. Zwycięzcy zmierzą się ze sobą o zaszczytne miano kaprala. Przegrani przez miesiąc czyścić będą broń całej chorągwi.

Śmiech i gwar zapanowały wśród zebranych. Pewni siebie Dumah i Turel wyszli na środek, otoczeni okręgiem utworzonym z braci z chorągwi.

- Ha! Od dawna chciałem ci utrzeć nosa. - rzekł Dumah

- Głupcze, za chwilę zobaczysz jak się walczy naprawdę. Od dawna chciałem ci dołożyć, za to żeś w tej jaskini przygniótł mnie swoim śmierdzącym cielskiem.

- Już ja pozamiatam tobą ten placyk.

Wypowiedziawszy to Dumah rzucił się z soczystym zamachem halabardą. Turel w ostatniej chwili zrobił unik i podstawił nogę pod rozpędzonego Dumaha. Cios ciężką halabardą w powietrze, pomógł przewrócić olbrzyma. Dumah boleśnie zarył szczęką w ziemi, a Turel mocnym kopniakiem przewrócił go na plecy.

- Przegrałeś, drogi braciszku. - oświadczył rozbawionym tonem Turel, przykładając miecz do gardła leżącego.

Dumah chciał coś odpowiedzieć, ale najwyraźniej ból szczęki mu dokuczał, gdyż tylko wymamrotał coś niewyraźnie. Kapitan z zażenowaniem pokręcił głową.

- Raziel, Alzmar. Mam nadzieję, że wasz walka dostarczy nam więcej emocji - rzekł.

Obydwaj bez słowa wyszli na środek i dobyli broni.

- Powodzenia - powiedział Alzmar.

- Tobie również - odparł Raziel.

Alzmar walczył przy pomocy dwóch krótkich ostrzy. Raziel trzymał swój miecz oburącz. Raz, dwa, trzy szybkie uderzenia. Następna seria ciosów. I następna. Wszystkie sparowane. To była dynamiczna walka, pełna obrotów i uników. Obydwaj bardziej koncentrowali się na finezji, niż sile. W pewnym momencie po uskoku w bok, Raziel przyblokował mieczem ostrze Alzmara i uderzył go w twarz łokciem, po czym poprawił kopnięciem w brzuch. Następnie kucnął i z obrotu podciął nogi Alzmarowi, który upadając silnie uderzył potylicą o ziemię. Walka była zakończona i przystąpiono do wielkiego finału.

- Słodko będzie skopać ci zadek, Razielu. Odkąd się pojawiłeś zgrywasz twardziela. Zobaczmy na co cię naprawdę stać.

- Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, że mi nie dorównasz. Nie pamiętasz jaskini?

- Pamiętam doskonale. Gdyby nie ja, zdechłbyś w tym lochu. Ale dość gadania, bo mam ochotę porządnie się zabawić.

Obaj trzymali swoje miecze oburącz. Powoli krążyli wokół siebie w bliskiej odległości. Uważnie obserwowali swoje ruchy. Twarz w twarz. Oko w oko. Gdy Raziel stanął naprzeciwko słońca, Turel wykorzystał jego chwilowe oślepienie i zadał serię szybkich ciosów. Raziel sparował wszystkie i odpowiedział silnym zamachem z obrotu. Turel zrobił unik i natychmiast znów przeszedł do ofensywy. Obaj byli znakomitymi szermierzami. Ich szybkość ruchów zaskoczyła całą chorągiew. Nagle przywarli do siebie mieczami, tak blisko, że jeden czuł smród z ust drugiego. Turel wygrał ten siłowy pojedynek i zepchnął Raziela na ziemię. Ten szybko wykonał przewrót w tył, który uchronił go przed spadającym ostrzem Turela, które niewątpliwie zmierzało, by go zabić. Raziel na ugiętych nogach, szybkim, poziomym ciosem odrzucił miecz Turela w bok i sypnął mu garścią piasku w oczy. Zanim tamten odzyskał wzrok, miał ostrze miecza przy krtani. Raziel uśmiechnął się drwiąco.

- Brawo, brawo! - Powiedział klaskając w dłonie kapitan. - Prawdziwy pokaz dobrej, sarafańskiej walki. Wydaje mi się, że nikt nie ma wątpliwości kto jest nowym kapralem chorągwi.

Raziel opuścił miecz.

- Wygląda na to, że teraz będziesz musiał słuchać moich rozkazów, bracie Turelu - rzekł Raziel z niekłamanym uśmiechem na twarzy.

Rozdział V

Śniegi stopniały, przyroda powracała do życia. Lód zniknął z powierzchni jeziora pod Twierdzą. Wszyscy cieszyli się z końca tej wyjątkowo długiej i mroźnej zimny. VII chorągiew miała również inny powód do radości. Oto skończył się wyczerpujący trening i mieli się stać pełnoprawnymi rycerzami Zakonu. Ceremonia pasowania na rycerzy nie była wyjątkowo uroczysta. Krótkie nabożeństwo odprawione przez Kapelana Zakonnego, złożenie przysięgi i kilka patetycznych słów od Wielkiego Mistrza.

Jeszcze tego samego dnia cały XIV Legion został zwołany do Wielkiej Sali. Tam Lord Malek miał coś ważnego do powiedzenia.

- Drodzy bracia, wezwałem was tu, gdyż Najświętszy Zakon Sarafański jest w niebezpieczeństwie. A wy, jako święci Rycerze Zakonni, macie obowiązek go bronić. Dlatego wysyłam cały XIV Legion pod dowództwem Lorda Alveina, na świętą krucjatę.

Szmer podniecenia przeszedł po komnacie. Wreszcie mieli wyruszyć na swoją pierwszą, prawdziwą misję.

- Otóż na zachodzie Nosgoth w kraju Willendorfu, grupa heretyków, sługusów wampirów, wszczęła powstanie przeciwko Zakonowi. Omamiła chłopów i mieszczan, przekabaciła na swoją stronę armię, a nawet samego króla Willendorfu i namówiła do barbarzyńskiego ataku na święty Zakon. Lecz Zakon nie toleruje tak haniebnych praktyk. Każdy heretyk musi wiedzieć, że jeśli podniesie rękę na Zakon, to Zakon mu tę rękę odrąbie. Nie będzie miłosierdzia dla tych, którzy stają po stronie istot piekielnych. Wzywam was, o wielcy Rycerze Zakonni, idźcie i w imię Najświętszego Zakonu oczyśćcie ziemię Willendorfu z heretyków i potępieńców. Idźcie i nie miejcie miłosierdzia, gdyż każdy kto trzyma z wampirami, zasługuje na śmierć tak samo jak one.

Po tych słowach odszedł wśród ciszy, jaka zapadła w Wielkiej Sali. Nikt nie spodziewał się, że ich pierwsza misja będzie przeciw ludziom.

- Wyruszamy za trzy dni - rzekł Lord Alvein. - Szczegóły oznajmią wam kapitanowie waszych chorągwi. Rozejść się.

~

Po trzech dniach przygotowań, legion ruszył z samego rana. Początkowy wiosenny entuzjazm zgasł szybko, gdy pierwsze katapulty ugrzęzły w mokrej od roztopionego śniegu ziemi. Podczas marszu wieści szybko rozchodziły się po legionie. Otóż Królestwo Willendorfu sprzeciwiło się tyrani Zakonu i zbrojnie wypędziło stacjonujące w stolicy wojska zakonne. Następnie sprzymierzyło się z licznymi na zachodzie rebeliantami i ruszyło na północ, by oswobodzić spod zakonnej niewoli Avernus. Lord Malek jako priorytet uznał utrzymanie tego wielkiego miasta. Dlatego XIV Legion miał podążyć na północ, przedrzeć się przez bagna i z zaskoczenia uderzyć ze wschodu. Armia rebelii zapewne nie spodziewała się, że Zakon ruszy okrężną drogą. W razie czego, z północy miały nadejść posiłki w postaci XII Legionu. Raziela martwiła przeprawa przez bagna. Podobnie jak inni, słyszał opowieści o ukrytej tam siedzibie wampirów, ze strasznym Wampirem z Bagien na ich czele. Nigdy nikt nie potwierdził istnienia tej kryjówki, ale faktem były liczne zniknięcia podróżujących tamtym szlakiem kupców.


Lord Alvein rozkazał jednej z chorągwi ruszyć przodem, w poszukiwaniu jakiegoś suchego szlaku, którym można by było przetransportować katapulty przez bagna. Raziela nie zdziwiło, że to właśnie kapitan Dragoth zgłosił się do tego niebezpiecznego zadania. Szli w głąb mokradeł cały dzień, ale nie znaleźli odpowiedniej ścieżki. Drzewa na bagnach rosły tak gęsto, że prawie całkiem przysłaniały słońce. Było ciemno jak podczas ulewnej burzy. Kapitan postanowił szukać nazajutrz, więc VII chorągiew rozbiła obóz. Raziel nie mógł spać tej nocy. Coś go denerwowało, nie dawało mu spokoju. Spali pod gołym niebem, więc wpatrywał się w prześwitujące gdzieniegdzie przez liście gwiazdy. Nagle usłyszał trzask. To drzewo w ognisku pękło - pomyślał. Szelest liści. Jakieś zwierze przebiega nieopodal. Ledwie widoczny błysk w zaroślach.

- Jesteśmy atakowani - szepnął sam do siebie i ruszył w kierunku, śpiącego nieopodal kapitana.

Nie chciał wszczynać alarmu. Może to tylko zwiadowcy. Lepiej nie dać im poznać, że o nich wiemy. Kątem oka zobaczył Zephona śpiącego na warcie. Niech cię szlag! Trzeba się zapytać kapitana co robić. Wtem spostrzegł, że kapitan ma otwarte oczy i trzyma miecz. Palcem nakazał Razielowi milczenie.

~

Nazajutrz o świcie brakowało dwóch rycerzy.

- Nigdzie w pobliżu nie ma ciał, kapitanie! - Powiedział żołnierz.

- To byli tylko zwiadowcy - rzekł kapitan. - Ruszymy po śladach i znajdziemy ich kryjówkę. Musi być niedaleko skoro wzięli ze sobą ciała. Idziemy!

Wampiry nie zadały sobie trudu zatarcia śladów. Razielowi pachniało to zasadzką, jednak kapitan uparł się by iść w głąb bagien. Po kilku godzinach przedzierania się na północ, ich oczom ukazał się upiorny dwór. Tonął we mgle, oświetlany czaszkami płonącymi Ignis Fatuus - ogniem głupców.

- To miejsce jest przeklęte! Uciekajmy stąd - powiedział przerażony Jakob.

- Zaiste, to kryjówka demona - rzekł Arzebub.

- Cokolwiek tu się kryje, zginie - zakomendował kapitan. - Raziel, weź kilku ludzi i poszukaj drugiego wejścia. Ja i reszta uderzymy na główną bramę. Naprzód!

- Tak jest!

Ruszyli biegiem, aczkolwiek ostrożnie. Nie wiedzieli czego się spodziewać. Brama była otwarta, weszli do środka. Raziel z grupką rycerzy okrążyli główny budynek. Znaleźli małe drzwi na tarasie z tyłu domu.

- Zamknięte! - rzekł Kabbar.

- Odsunąć się! - powiedział Behemot.

Wykonał rękoma dziwne znaki nad głową, po czym z krzykiem skierował dłonie w stronę drzwi. Jasna kula energii roztrzaskała je na kawałki. Wpadli do środka. Panował półmrok. Nieliczne pochodnie oświetlały bogato umeblowane korytarze. Biegli. Biegli. Pokonywali kolejne komnaty, ale nigdzie nie znaleźli żywego ducha. Wtem usłyszeli krzyki, odgłosy rozwalanych mebli i szczęk broni.

- W tamtym kierunku! - rozkazał rozgorączkowany Raziel.

Po minięciu kolejnej komnaty, znaleźli się w wielkiej sali. Na środku stało kilka wampirów.

- Witamy w rezydencji.... - rzekł jeden z nich.

Wszystkie rzuciły się na Sarafanów. Ci rozbiegli się w różnych kierunkach, starając się wykorzystać wszystko czego nauczyli się w Twierdzy. Behemot wściekle rzucał kulami energii. Wampiry atakowały chaotycznie. Sarafanowie próbowali flankować. Meble latały w powietrzu, hałas był niesamowity. Jakiś rycerz uderzony, wyleciał przez okno. Dumah w szale bojowym, zamaszystymi ruchami ścinał przeciwników. Kabbar nabijał na włócznię jednego za drugim. Gdy Razielowi wydawało się, że opanował sytuację, otworzyły się drzwi i do sali wpadły następne wampiry. Było ich zbyt wiele.

- Wycofujemy się! Za mną!

Uciekali wąskim korytarzem, przewracając szafy by spowolnić ścigające ich wampiry. Kabbar rzucił włócznią w najbliższego, po czym wyciągnął dwa długie noże i rzucił się w kierunku pozostałych krwiopijców.

- Zatrzymam ich! Uciekajcie! - krzyknął.

Raziel zobaczył jak zadźgał trzy. Miał niesamowitą siłę, jednak to było za mało na całą zgraję wampirów. Rozległ się jego krzyk, dokładnie w momencie gdy Raziel wpadł do następnego pokoju. Zamknęli drzwi, a Dumah zabarykadował je przewracając wielką szafę.

- To ich długo nie zatrzyma. Co robimy? - spytał jeden z rycerzy.

- Tamtędy! - rozkazał Raziel.

Sam nie wiedział dokąd ich prowadzi. Zdał się na przeczucie. Kopnięciem otworzył następne drzwi i... znieruchomiał. Trupy, zarówno Sarafańskie jak i wampirze, walały się wszędzie. Meble były roztrzaskane, ściany ochlapane krwią. Na środku klęczał ranny kapitan Dragoth, a nad nim stał On. Wielki, zielonoskóry, z dużymi uszami i przerażającym spojrzeniem. W ręce trzymał zakrwawiony miecz. Jego wzrok napotkał wzrok Raziela.

- Uciekajcie, głupcy! - wykrztusił kapitan.

Raziel i jego kompani ruszyli ku wyjściu. Na dziedzińcu walczyło jeszcze kilkunastu Sarafanów. Obejrzał się za siebie i natychmiast tego pożałował. Wampir trzymał za włosy ściętą głowę kapitana Dragotha i patrzył triumfalnie w kierunku uciekających.

- Uciekajcie, uciekajcie! Tchórzliwe Sarafańskie psy! Powiedzcie reszcie, że te bagna należą do mnie. Słyszycie, do mnie! I nie ważcie się tu wracać! Nigdy!

Zaśmiał się okropnie. Ten śmiech i widok głowy kapitana pozostały Razielowi na długo w pamięci.

Rozdział VI

Polana wypełniona była gotowymi na śmierć wojownikami. Po przeciwległych stronach rozciągały się długie szeregi Willendorfu i Zakonu. Z dala przyglądały im się mury Avernus, którego losy zależały od tej potyczki. Dało się słyszeć ostatnie rozkazy oficerów. Sępy szybowały nisko, przeczuwając zbliżającą się ucztę. Wśród licznych mieczników, włóczników, halabardzistów i łuczników nie było VII chorągwi. Wraz z dwoma innymi oddziałami czekała ukryta w lesie na zachód od armii wroga.

- Czekamy aż wszystkie linie rebeliantów ruszą do przodu. Nie mają łuczników więc będą chcieli szybko doprowadzić do starcia. Wtedy zaatakujemy. Dowodzi sam król Willendorfu, więc jeśli uda nam się go dopaść, cała rebelia rozsypie się. Chroni go liczna gwardia królewska, sami weterani, ale nie spodziewają się ataku z flanki.

Raziel rysował na ziemi układ wojsk. Po śmierci kapitana Dragotha on objął tymczasowe dowództwo nad mocno przetrzebioną chorągwią.

- A straż boczna? - spytał Turel.

- To okoliczni łotrzykowie i rabusie, którzy liczą na amnestię jeśli przyłączą się do armii. Przebijemy się bez problemu. Idziemy środkiem, po lewej mamy IV, a po prawej VII chorągiew. Pamiętajcie, że naszym celem jest król. Musimy go dopaść za wszelką cenę. Stary głupiec udaje odważnego i pcha się na front. Słońce powoli sięga zenitu. Zajmijcie pozycje, tylko cicho, nie chcemy żeby nas wypatrzyli.

~

Pierwszy ruch wykonał Zakon. Wypuścił w przód łuczników aby armia wroga znalazła się w ich zasięgu. Grad strzał spadł na rycerzy Willendorfu. Nie mieli wyboru, musieli ruszyć naprzód. Z początku wolno, potem biegiem i z okrzykiem na ustach wojownicy uderzyli na Zakon. Łucznicy zdołali oddać jeszcze jedną salwę, po czym wycofali się, a ich miejsce zajęli zakuci w zbroje rycerze. Trzask uderzającej stali, gniecionych pancerzy i krzyki rannych rozległy się w całej dolinie. Zgodnie z przewidywaniami rebelianci wypuścili w przód całe swoje wojsko, zostawiając z tyłu tylko straż i gwardię królewską.

- Naprzód! - krzyknął Raziel, a po nim kapitanowie towarzyszących im chorągwi.

Biegiem wpadli na straż boczną, która nawet nie zdążyła ustawić szyku w kierunku nacierającego wroga. Rebelianci dotkliwie przekonali się co znaczy brak dyscypliny. VII chorągiew przedarła się błyskawicznie i uderzyła na elitę armii wroga. Rozległ się dźwięk rogu.

- Bronić króla! Za Willendorf! - wykrzykiwał dowódca gwardii.

Rozgorzała zacięta walka. Raziel i jego kompanii siali spustoszenie w szeregach przeciwnika. Szczególnie Dumah wymachujący na lewo i prawo olbrzymim młotem, który wziął specjalnie na tę bitwę. Turela ogarnął okropny śmiech, przerażający nawet jego kompanów. Arzebub i Behemot ciskali z dystansu kulami energii. Jednak gwardziści nie byli owieczkami potulnie czekającymi na zarżnięcie. Trupy padały również po stronie Sarafanów.

- Naprzód! Dalej! Ustępują! - próbował przekrzyczeć zgiełk bitewny Raziel.

Udało mu się przedrzeć i zobaczył króla. Jednak na drodze stanął mu dowódca gwardii i z okrzykiem ruszył na Raziela. Był dobrym szermierzem, Sarafanin z trudem parował ciosy. Jednakże był szybszy i zwinniejszy. Zrobił piruet i z rozmachem ciął w głowę przeciwnika. Spostrzegł, że do króla zbliżył się Alzmar. Położył dwóch strażników przybocznych monarchy i już szykował się do ciosu, gdy niewiadomo skąd wyłoniła się tajemnicza postać w kapturze i cisnęła w niego jakimś zielonym świństwem. Alzmar, doskonały wojownik, padł na ziemię i zmarł w okropnych konwulsjach. Raziel ruszył biegiem w kierunku króla. Zakapturzona postać zabiegła mu drogę i ponownie rzuciła czymś zielonym. Ale Raziel zrobił obrót przez lewe ramię, unikając pocisku i pozbawił głowy tajemniczego przeciwnika. Stanął oko w oko z królem. Władca dobył pięknie zdobionego miecza i uderzył oburącz. Raziel sparował cios, młynkiem wytrącił mu broń z rąk i ciął końcem ostrza w krtań. Król padł na kolana łapiąc się za mocno krwawiącą szyję. Raziel przystawił nogę do jego piersi i silnie pchnął go na ziemię. Zakręcił mieczem w dłoni i oburącz dobił leżącego. Król Willendorfu poległ.

~

Śmierć władcy nie spowodowała końca bitwy. Rycerze królestwa dzielnie walczyli do końca, pragnąć pomścić śmierć pana. Sprzymierzeni z nimi buntownicy uciekli w popłochu, zostawiając synów Willendorfu na pewną śmierć. Dzień zakończył się wielkim zwycięstwem Zakonu. Chwalebne pieśni rozległy się na pokrytej ciałami i krwią polanie, a potyczka przeszła do historii jako Bitwa pod Avernus, nazywana przez kronikarzy zakonnych Rzezią Heretyków.

~

Następnego dnia Raziel z rąk Lorda Alveina otrzymał Złoty Order i desygnację na Kapitana VII chorągwi. Kapralem mianował Turela, który zabił więcej gwardzistów niż ktokolwiek inny. Sama chorągiew zmniejszyła się do zaledwie dziewięciu rycerzy. Mimo to, razem z resztą legionu ruszyła na południe, w kierunku stolicy królestwa.

~

Po drodze polowaliśmy na zbiegłych heretyków, ukrywających się po wioskach. Jeśli jakiegoś znaleźliśmy, paliliśmy wioskę za zdradę. Jeśli nie znaleźliśmy żadnego, zabijaliśmy tylko wójta i konfiskowaliśmy co się dało. Ale zazwyczaj jednak paliliśmy. VII chorągiew wykazywała w tym szczególne zasługi. Te wszystkie morderstwa i gwałty nie miały wiele wspólnego z powołaniem Zakonu. Wszyscy to wiedzieliśmy, ale nikt nie odważył się tego głośno powiedzieć. Zresztą, z czasem stawaliśmy się obojętni na to, kogo zabijamy. Z każdym zabitym wieśniakiem, z każdą zgwałconą wieśniaczką, z każdą spaloną wioską, stawaliśmy się coraz bardziej podobni do potworów, na które mieliśmy polować. Wkrótce zdobyliśmy stolicę królestwa i zaprowadziliśmy tam nowy porządek. Zakon mianował Lorda Alveina królem Willendorfu, który szybko zyskał miano tyrana.

~

W między czasie, kilka innych oddziałów wyruszyło do odnalezionej przez nas kryjówki wampirów na bagnach. Zakon wycinał drzewa oraz palił całe połacie lasu, aby wpuścić na bagna jak najwięcej światła. Codziennie szturmowano wampirzą rezydencję, ale bezskutecznie. Nigdy nie wrócił ani jeden żywy żołnierz. Co nie znaczy, że w ogóle żaden nie wrócił. Czasami w nocy wampiry podrzucały poćwiartowane ciała.

~

Gdy sytuacja na wschodzie została całkowicie opanowana, wyruszyliśmy w drogę powrotną do zakonu. Po drodze upolowaliśmy i nabiliśmy na pale kilku krwiopijców. Kilku to za mało powiedziane. Cały szlak między Willendorfem a Twierdzą był ozdobiony sznurem pali. VII chorągiew wkrótce zyskała sławę na całe Nosgoth. Nie tylko ze względu na niespotykaną skuteczność, ale i na wyjątkowe okrucieństwo. Gdy przybyliśmy do Twierdzy, witano nas jak bohaterów.

Rozdział VII

Zima ponownie nawiedziła Nosgoth. Na północy zaczął prószyć pierwszy śnieg.

- Poczynają sobie coraz śmielej. Wycinają las, co chwila urządzają szturmy. Głupcy nadal wierzą, że im się uda, stosy trupów niczego ich nie nauczyły. Z jednej strony to dobrze, nie muszę opuszczać domu by zdobyć pożywienie. Ale powoli staje się to uciążliwe. Mistrzu, musimy coś zrobić. Pozwoliliśmy temu bydłu opanować całe Nosgoth. Dziesiątkują naszą rasę, z każdym dniem jest nas coraz mniej. To już nie wojna, to eksterminacja.

Przeszli na balkon.

- Mistrzu, nadal jesteśmy potęgą. Jednakże nasi bracia są rozproszeni po świecie. Potrzebują przywódcy, który ich zjednoczy i poprowadzi. Kogoś kogo szanują i bezwzględnie słuchają. Powiedz słowo panie, a zgromadzę legion gotowy na śmierć.

- Nie. Jestem reliktem przeszłości, jedynym ocalałym z mego rodzaju. Zresztą... Zakon nie jest naszym największym problemem. Filary zbyt długo były pod opieką ludzi. Bariera słabnie.

- Oni mogą wrócić?

- Obawiam się, że to nieuniknione. Pozostaje tylko pytanie... kiedy? Niemniej, jest jeszcze nadzieja.

Mówiąc to, podszedł do pięknie zdobionej skrzyni, leżącej pod ścianą w głębi komnaty. Otworzył ją i ostrożnie wyciągnął wielki, wspaniały miecz.

- Odkupiciel i niszczyciel...

- Mistrzu? Chyba nie pokładasz losu całej naszej rasy w tej przepowiedni...

- Nasz los nie zależy od nas, drogi Voradorze. Proroctwo wypełni się już niedługo, czuję to... Wracaj na bagna i weź ze sobą moje dzieci.

- Ale kto będzie cię chronił?

- Potrafię o siebie zadbać, a tobie dobrzy wojownicy są bardziej potrzebni. Zresztą, skoro nie udało im się tu dostać przez tyle lat, to czemu miałoby się im to udać teraz.

Rozdział VIII

Skradali się wśród pokrytych śniegiem ruin niegdyś wspaniałego zamczyska.

- Tam jest wejście do podziemi - zauważył Rahab.

- Dobra, wchodzimy. Tylko bez popisów jak przedwczoraj. Zrozumiano? - rozkazał Raziel.

- Skąd mogłem wiedzieć, że jeśli rozwalę ten słup to zawali się całe sklepienie. Chciałem przywalić tylko tego wampira - powiedział z wyrzutem Dumah.

- O mało co nas nie zasypało żywcem w tej kopalni. Dzisiaj uważaj jak machasz berdyszem.

Weszli do środka. Schody prowadzące w dół oświetlone były pochodniami.

- Nie lepiej zastawić pułapkę na zewnątrz? Chodzi mi o to, że nie wiemy co jest tam na dole - zafrasował się Jakob.

- Jest środek dnia, wampiry pewnie potulnie śpią w sarkofagach. Wejdziemy tam, zatłuczemy je, ciała nabijemy na pale i wracamy. Dokładnie tak jak zawsze.

- Tak jak w zeszłym tygodniu kiedy to my wpadliśmy w zasadzkę wampirów?

- O co ci chodzi, Jakob? - zdenerwował się Raziel.

- Po prostu odkąd przybyliśmy do tej wiochy Ziegsturhl, o mały włos nie zginęliśmy... dwa razy. A jak to mówią, do trzech razy sztuka. Nawet nie wiemy ilu ich jest. Wieśniacy mówili tylko, że ino ludziska giną po nocach, a w ruinach diaboł straszy.

- Odpręż się histeryku, za chwilę może będziesz musiał walczyć o życie. Zapowiada się niezła zabawa - rzekł Zephon.

- Ty to potrafisz pocieszyć człowieka.

- Cicho! Słyszę coś - nagle powiedział Turel.

I rzeczywiście, dało się słyszeć coś jakby śpiew.

- Rahab, idź sprawdź. Tylko ostrożnie. - rozkazał Raziel.

Sarafanin zakradł się kilkanaście metrów do przodu. Po chwili wrócił.

- To jakaś pieprzona sekta. Kilkunastu w kapturach. Stoją w kole i coś śpiewają.

- A widziałeś co jest wewnątrz koła? - spytał poirytowany Raziel.

Wtem rozległ się krzyk kobiety.

- Dobra, wchodzimy - rozkazał.

~

Po cichu okrążyli krąg zakapturzonych postaci. Poruszali się pewnie, każdy wiedział gdzie ma się ustawić. Nie byli już nowicjuszami, byli mistrzami w swoim fachu. Raziel zobaczył wymalowane wszędzie kabalistyczne symbole i całe kałuże krwi. Kimkolwiek byli ci zakapturzeni ludzie, podpadali pod herezję. A heretyków Zakon tępił z równą zawziętością co wampiry. Raziel z ukrycia przyjrzał się uważniej. Ludzie ci byli uzbrojeni. Mieli sztylety i sejmitary. Zobaczył też co było wewnątrz kręgu. Wampir wysysający krew z młodej kobiety. Nie było wątpliwości.

- Teraz! Za Zakon!

Ruszyli równocześnie z różnych stron. Arzebub cisnął świetlistą kulę, która swym wybuchem oślepiła na moment przeciwników. Nim zakapturzeni dobyli broni, już kilku z nich padło trupem. Wszyscy skupili się wokół wampira, którego zdawali się bronić. Nagle Raziel dostrzegł jak jeden z nich ma w ręce coś zielonego. Przypomniał sobie, że już to kiedyś widział.

- Uważaj! - krzyknął próbując ostrzec Jakoba szarżującego z mieczem nad głową.

Za późno. Śmiertelny pocisk dosięgną rycerza, który po chwili zmarł w konwulsjach. Raziel wyciągnął nóż i celnie rzucił w zakapturzoną postać. Następnie rzucił się w wir walki i zabił kilka następnych. Dumah wykorzystując swą siłę i wagę z rozpędu dosłownie staranował dwóch przeciwników. Następnie rzucił się z berdyszem na wampira. Tamten jednak zrobił kilka szybkich uników i kopnięciem z obrotu wytrącił broń Sarafanowi. Na Dumaha rzuciło się od razu kilku zakapturzonych, ale wyciągnął dwa mocno zakrzywione noże i zaczął bezlitośnie szlachtować przeciwników. W końcu dopadł samego wampira i wbił mu ostrze prosto w serce. Powalił go mocnym ciosem żelaznej rękawicy i podniósł z ziemi swój berdysz. Potężnym ciosem rozpłatał głowę krwiopijcy na pół. W tym czasie, reszta oddziału dobijała ostatnich przeciwników. Kilku z nich potrafiło władać telekinezą, ale nie na tyle by zagrozić elitarnym wojownikom zakonnym.

~

Gdy było po wszystkim Raziel podszedł do ciała Jakoba. Miał nienaturalnie wykrzywioną z bólu twarz. Z nosa powoli sączyła mu się krew. Raziel poczuł w sobie gniew. Zobaczył czołgającego się na ziemi mężczyznę. Był ciężko ranny, ale nie na tyle by nie móc mówić. Raziel kopniakiem przewrócił go na plecy i przycisnął nogą gardło.

- Kim do diabła jesteście? Skąd macie magiczne zdolności? Gadaj! Czemu służycie wampirom?

- Ekhm.. hehe... głupcy... - mówił z trudem. - Wampirom? Głupcy... Są istoty... których potęga wykracza poza ten świat... Bariera słabnie... Nic nie możecie już zrobić... Mroczni Panowie powrócą i ... i zawładną światem. A gniew Hash'a'gika będzie straszny...

Skonał.

- Kim oni byli? - spytał Rahab.

- Nie wiem. Ale zasłużyli.

- Aaaaa, mój łeb - powiedział Melchiah podnosząc się z ziemi. - Jeden z tych gnojków przywalił mi telekinezą.

- Skąd w ogóle potrafili się nią posługiwać? I co to za zielone świństwo, które zabiło Jakoba?

- Zaiste, to zastanawiające. Poinformuję o tym Arcybiskupa, gdy wrócimy do Twierdzy. - rzekł Behemot.

- Tak. Czas wracać. - oznajmił Raziel. - Zabierzcie ciało Jakoba, należy mu się godny pochówek.

Następnego dnia, VII chorągiew wyruszyła w drogę powrotną.

Rozdział IX

Wielki Inkwizytor. To brzmiało dumnie. Pozostali bracie również dostali tytuły Inkwizytorów, ale to nie to samo co Wielki Inkwizytor. Mało który rycerz w historii, dostąpił tego zaszczytu. Jednak świeżo mianowany Lord Raziel nie był zwykłym rycerzem. W przeciągu kilku lat służby, osiągnął więcej niż ktokolwiek inny. W końcu sam Wielki Mistrz przyznał mu tytuł szlachecki. Kto wie, jaka przyszłość jeszcze go czekała. Przecież Lord Malek nie będzie żył wiecznie, a ktoś będzie musiał zająć jego miejsce...

~

Optymistyczne rozważania przerwało mu wejście braciszka zakonnego.

- Panie, Lord Moebius pragnie się z wami zobaczyć - rzekł.

- Lord Moebius?

- Tak, oczekuje Pana w swej komnacie w wieży.

- Czego może chcieć ten staruch? - pomyślał.

O Moebiusie Raziel nie wiedział zbyt wiele. Ot tyle, że był jednym z magów rezydujących w Twierdzy i równie jak oni był wyjątkowo tajemniczy. Podobno był jednym z założycieli Zakonu i to on sprawował faktyczną władzę. Jednak rzadko opuszczał swoją wieżę. Jeśli już, to udawał się do katakumb, gdzie nie wpuszczano nikogo innego. Czasami Raziel również widział go dyskutującego z Arcybiskupem Medelaine w kaplicy zakonnej. Tylko jedno było pewne - Lorda Moebiusa należało się bać.

~

Raziel opuścił swoją komnatę i udał się do wieży. Zapukał dwa razy i wszedł do środka. Starzec stał przy oknie, wpatrując się w horyzont. Zdawał się nie zwracać uwagi na gościa.

- Panie, wzywałeś mnie? - powiedział nieśmiało Raziel.

- A tak... zamyśliłem się. - odparł obojętnie Moebius odwracając się do przybysza.

Wspierał się na wielkiej lasce, z wyrzeźbionym dookoła wężem, trzymającym w paszczy świetlistą kulę. Uwagę zwracał wytatuowany symbol na czole. Symbol nieskończoności.

- Lord Raziel jak mniemam. Wreszcie mam okazję poznać osławionego dowódcę VII chorągwi. Lord Malek opowiadał o tobie wiele dobrego.

- To dla mnie zaszczyt.

- Zaskakujące, że nie mieliśmy jak dotąd okazji porozmawiać sam na sam. Ledwie się znamy. Powiedz mi, skąd pochodzisz?

- Z Uschtenheim, Panie.

- Uschtenheim... to zaskakujące.

Razielowi zdawało się, że zobaczył na twarzy maga krótki uśmiech.

- Czyżby... - starzec zdawał się mówić sam do siebie. - To zmienia postać rzeczy... Nieprawdopodobny zbieg okoliczności... - znów popadł w zadumę.

- Panie?

- A tak. Nie traćmy więcej czasu... czas, niewiarygodne jak wiele od niego zależy. Jeśli nie zawładniesz nim, to on zawładnie tobą... Ale przejdźmy do rzeczy. Wezwałem cię, gdyż mam dla ciebie wyjątkowo... delikatną, tak to dobre słowo, misję. Byłeś kiedyś w Coorhagen? Nie? Nie szkodzi. Jest pewien problem, któremu głęboko wierzę, że zaradzisz. Otóż, pewien kapitan, imieniem Alkstein (oby spłonął w piekle), zbłądził ze świętej drogi zakonu. Zamiast kontynuować Świętą Krucjatę, postanowił zbratać się z wrogiem. Obietnica życia wiecznego i wszelkich dóbr doczesnych zwabiła go na stronę wampirów. I sam został jednym z nich. Co więcej, przekabacił całą swoją chorągiew. Musimy działać, zanim biedacy skażą się na potępienie. Dlatego wysyłam VII chorągiew do Coorhagen. Drogi Razielu, zabij przeklętego Alksteina i wampira, który go przemienił. Jeśli jego żołnierze nie będą chcieli poddać się dobrowolnie... nie miej litości. Liczę, że załatwisz sprawę po cichu. Niepotrzebny nam skandal. Rozumiemy się?

- Tak, Panie.

- Jeszcze jedno.

Moebius podszedł do skrzyni pod ścianą. Wyciągnął z niej wspaniałe ostrze, takie samo jakie miał kapitan Dragoth. Wręczył je Razielowi. Doskonała stal błyszczała jasnym światłem.

- W początkowych latach krucjaty były bardzo popularne. Używano ich w walce ze Starożytnymi Wampirami. Kto wie, może kiedyś ci się przyda... A teraz żegnaj. Muszę sprawdzić pewne fakty... Wierzę, że mnie nie zawiedziesz.

Odszedł.

~

- Z tego co wiemy ludzie Alksteina będą go bronić do upadłego. Pewnie obiecał im, że oni również posiądą życie wieczne.

- Azali tak nie wiele potrzeba by zbłądzić ze świętej drogi? - rzekł Arzebub

- Turel, byłeś w mieście. Wypytałeś ludzi? - powiedział Raziel.

- Owszem. Alkstein i jego zgraja zajęli pałacyk miejscowego szlachcica - swoją drogą znajomego mojej rodziny.

- Jak to wygląda?

- Wczesny neoromantyzm, drewniane ściany i dach kryty strzechą. W środku do bólu zapakowane meblami i niepotrzebnymi ozdobnikami. Totalne bezguście.

- Jak wygląda sytuacja, nie pałac!

- Żartowałem. Cały dwór zajęty jest chorągwią Alksteina, będzie z trzy tuziny wojska, póki co ludzkiego. Do środka nie wpuszczają nikogo. Podobno razem z naszym ptaszkiem, w środku siedzi jakiś wampir. Proponuję wpaść przez główną bramę i zrobić rzeź, za Zakon rzecz jasna.

- Nasz priorytet to Alkstein, nie możemy mu dać szansy na ucieczkę. Dlatego zakradniemy się dokładnie o świcie. Żołnierze będą jeszcze spać, a wampiry nie wyjdą już na zewnątrz.

- Wolałem plan Turela - powiedział Dumah.

- Podzielimy się na dwie grupy. Jedna zajmie się tymi na dziedzińcu. Druga wejdzie od tyłu do budynku - zakomendował Raziel.

- Nie wiemy jakimi mocami dysponuje ten drugi wampir - rzekł Behemot. - Ja i Arzebub pójdziemy z tobą do środka, będziesz potrzebował magicznej ochrony.

- Zgoda. Zephon, pójdziesz z nami. Turel, ty poprowadzisz resztą na dziedzińcu. Zostaw paru jeńców, jeśli się da.

- Niczego nie mogę obiecać.

- A teraz odpocznijcie. Może być ciężko.

~

Nim pierwszy kogut zapiał, dworek był okrążony. Drużyna Turela zajęła strategiczne pozycje na dziedzińcu. Oddział Raziela bezszelestnie pozbył się drzwi tarasowych z tyłu. Promienie słońca wyłaniającego się zza gór, oświetliły małą fontannę na podwórzu. Był to sygnał do ataku. Po cichu pozbyli się paru wartowników. Poderżnęli gardła kilku śpiącym zdrajcom. Wszystko szło jak po maśle. Nagle z kuchni tuż na przeciwko Raziela, wyszedł jakiś zaspany rycerz. Obaj zastygli przez chwilę w zaskoczeniu. Raziel skoczył i zrobił użytek z ostrza na przedramieniu. Zadziwiająco łatwo weszło w pierś wojownika. Jednak za późno. Krzyk umierającego obudził pozostałych. Równocześnie na zewnątrz, drużyna Turela rzuciła się z krzykiem na liczną grupę Sarafan odpoczywających przy ognisku. Rozległy się krzyki, rozkazy, pierwsze odgłosy zderzającej się stali. Zakotłowało się zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz pałacyku. Ktoś wyleciał przez okno. Ktoś strącił regał z książkami. Ktoś zapalił się od ognistej kuli rzuconej przez Behemota. Na dziedzińcu inkwizytorzy byli w zatrważającej mniejszości, ale mimo to masakrowali przeciwnika. W środku Raziel opanował sytuację. Wszedł z oddziałem na piętro i kopnięciem otworzył duże drzwi. Sala była sporych rozmiarów. Okna zasłonięte były długimi czarnymi zasłonami. Kominek oświetlał pokój słabym światłem. W rogu na pięknym fortepianie grał oficer sarafański. Nie zwracał uwagi na przybyłych. Przestał grać dopiero gdy czwórka inkwizytorów przeszła wolnym krokiem na środek sali.

- Wysłali po mnie aż słynną VII chorągiew. Czuję się zaszczycony - powiedział powoli odwracając twarz.

Spojrzał w oczy Razielowi.

- Powiedz, co powiedział ci o mnie Moebius?

- Wystarczająco wiele - odparł chłodno inkwizytor.

- Haha... Stary głupiec potrafi manipulować ludźmi. Trzeba mu to przyznać. Uważaj na niego. Nim się obejrzysz, owinie cię wokół palca. Wiesz, że to on stał za rebelią w Willendorfie sześć lat temu? Po prostu poprzez wojnę chciał osłabić królestwo i objąć nad nim panowanie, zachowując przy tym przykrywkę świętego wojownika o wolność ludzi. Żałosne.

- Kłamiesz heretyku i szkalujesz Lorda Moebiusa. Gdyby nie on, bylibyśmy niewolnikami zdanymi na łaskę i niełaskę wampirów. Spójrz na siebie. Stałeś się jednym z potworów, na które przysięgałeś polować. Jak się czujesz wysysając krew z niewinnych ludzi?

- A jak ty się czujesz zabijając niewinnych ludzi w imię walki z wampirami? Jak się czułeś gdy paliłeś wioski posądzone o herezję? Jak się czujesz, wiedząc że dzieci w wioskach umierają z głodu, bo ich rodzice musieli oddać wszystko co mieli na rzecz Zakonu?

- Nie rozmawiaj z tym heretykiem, Razielu - rzekł Azebub. - Zaklinam cię, nie rozmawiaj z nim, albowiem sam diabeł przemawia jego ustami!

- Fanatyk! Jak wy wszyscy... - powiedział Alkstein wstając od fortepianu. - Przejrzyjcie na oczy! Wasz święty Zakon, stał się tym z kim walczył. Ciemięzcą. Prześladowcą. W imię zabijania potworów, został potworem. I ja byłem jego częścią. I każdego dnia się tego wstydziłem. Przez propagandę i bezmyślny fanatyzm zatraciłem swoje ideały. Zatraciłem duszę. Jak miałbym stanąć na Sądzie Bożym, skoro byłem zepsuty do cna. Było tylko jedno wyjście. Nieśmiertelność i odpokutowanie win. Jako wampir mogę zrobić to, czego nie mogłem zrobić jako człowiek. Sprzeciwić się tyrani i naprawić ten świat.

- Sam nie wierzysz w to co mówisz - odparł Raziel. - Zaiste, jesteś szaleńcem. Prawisz bzdury! Wampiry to plaga tego świata. Nocni drapieżnicy, wykorzystujący piekielne dary do uciskania ludzi - prawowitych władców tej krainy. To bestie, traktujące nas jak bydło, jak pożywienie!

- Bestie?! Prawdziwą bestią jest Zakon. Moebius, Malek, Medelaine - to są bestie. Wampiry władały tą krainą na długo przed pojawieniem się ludzi. Tworzyły wspaniałą cywilizację - cywilizację pokoju i harmonii. Widziałeś kiedyś Filary? To wampiry je zbudowały, nie Zakon. Są symbolem piękna i wspaniałości świata Starożytnych. To ludzie zniszczyli Nosgoth! I będą je niszczyć dopóty, dopóki całkowicie nie ulegnie zagładzie. Tylko oddając władzę w ręce prawowitych właścicieli, możemy uratować ten świat.

- Bzdury! Prawisz bzdury!!! - krzyczał rozwścieczony Raziel. - Chcesz odkupić świat poprzez krew i niewolę niewinnych. Nosgoth może być uzdrowione tylko poprzez całkowite wyplewienie waszej zarazy. Dopilnuję byś już za chwilę trafił na Sąd Boży. A tam otrzymasz godny ciebie wyrok!

- W głębi duszy przyznajesz mi rację, ale lata indoktrynacji Zakonu zamknęły cię w ciele fanatyka. Ja też nie rozumiałem, ale On pokazał mi drogę. Nie zabiję cię. Uwolnię cię z tego ciała, czy tego chcesz czy nie. A wtedy zrozumiesz i przyznasz mi rację.

- Nigdy! Smaż się w piekle! Do ataku!

Kapłani rzucili kule ogniste. Przed jedną wampir się uchylił. Przeleciała dalej i zapaliła długą zasłonę. Tą ogarnął ogień, który błyskawicznie przerzucił się na dach i ściany. Raziel i Zephon skoczyli ku Alksteinowi. Ten silnym ciosem odrzucił Zephona. Wyciągnął miecz i zmierzył się z Wielkim Inkwizytorem. Jednak nie miał szans z mistrzem miecza. Raziel sparował kilka ciosów i przebił go na wylot.

- I gdzie jest twoja nieśmiertelność? - wyszeptał mu do ucha.

Szybkim ruchem ostrza na przedramieniu, odciął mu głowę.

- Aaaaargh! - rozległ się przeraźliwy krzyk.

To Arzebub wisiał metr nad ziemią, przebity na wylot zakrzywionym ostrzem. Behemot próbował rzucić w napastnika świetlistą kulą, ale tamten był szybszy. Czerwony pocisk dosięgną Sarafanina. Skonał w agonii. Wampir zrzucił ciało Arzebuba z miecza i oczom Raziela ukazała się twarz napastnika.

- Wampir z Bagien... - wyksztusił przerażony rycerz.

- We własnej osobie, Sarafanie. Znów się spotykamy - odpowiedział.

Ogień urósł do tego stopnia, że dach zaczął się walić. Cały budynek płonął.

- Zginiesz, za całe zło jakiego dokonałeś... - powiedział Raziel krocząc w kierunku wampira.

Belka podtrzymująca sklepienie runęła tuż przed nim, odcinając go od przeciwnika.

- Razielu! - krzyczał Zephon. - Wszystko się zaraz zawali! Uciekajmy! Szybko!

Podłoga zaczęła się sypać, ściany walić. Raziel stał nieruchomo, patrząc w oczy wampira.

- Przeznaczenie nie chce byśmy skrzyżowali miecze. Może ma wobec nas większe plany... - powiedział wampir, po czym teleportował się.

- Razielu!!!

Krzyk Zephona obudził go. Schody zawaliły się. Wybiegli na balkon, a z stamtąd skoczyli do mieszczącej się pod nim sadzawki. Dach pałacyku runął krótko po tym. Z wody wyciągnęli ich bracia, którzy skończyli swoje zadanie na dziedzińcu.

- Wreszcie! Myśleliśmy, że już po was!

- Gdzie Arzebub i Behemot?

- Dopadliście Alksteina?

Słowa dochodziły do Raziela jak przez mgłę. Spojrzał w kierunku walącego się pałacyku. Nic nie powiedział. W głowie miał tylko jedno słowo: przeznaczenie.

Rozdział X

Raziel zatrzymał się, gdy usłyszał głosy dochodzące zza drzwi komnaty Lorda Moebiusa.

- Przyznaj, Moebius. Wymknął ci się spod kontroli! O mały włos nie zginąłeś - głos wydawał się należeć do Arcybiskupa Medelaine.

- Nie zapominaj komu służysz. Moc naszego Pana wykracza daleko poza granice życia i śmierci. Poza tym, wszystko mam pod kontrolą.

- Uprawiasz niebezpieczną grę. Zdajesz sobie sprawę, że najmniejszy błąd może doprowadzić do tragicznego w skutkach paradoksu.

- Jestem Strażnikiem Czasu, Medelaine! Jak już mówiłem, wszystko jest pod moją kontrolą. Idź lepiej upewnić się, że podwojono straże.

- Myślisz, że to go zatrzyma?

- Nie, ale wystarczająco spowolni. Idealne zgranie w czasie jest kluczem do sukcesu. A teraz już idź.

Raziel zdążył odskoczyć od drzwi zanim Arcybiskup je otworzył. Było by niezręcznym bycie przyłapanym na podsłuchiwaniu. Medelaine widząc go, nie wydawał się być zaskoczony.

- Lordzie - rzekł ceremonialnie.

- Witaj Panie.

Popatrzył przenikliwie w oczy rycerza, po czym odszedł bez słowa. Raziel wszedł do komnaty.

- Razielu, miło cię widzieć! - powiedział Moebius.

W jego głosie inkwizytor dostrzegł pewną nutę ironii.

- Nie widzieliśmy się tak dawno, a wydawać by się mogło, że dosłownie kwadrans temu... - sarkastyczny uśmiech zagościł na twarzy starca.

- Panie, wzywałeś mnie w jakiejś ważnej sprawie...

- A tak. Przejdźmy może na dziedziniec - Moebius ruszył wolnym krokiem w kierunku wyjścia.

- Drogi Razielu, powiedz mi, co sądzisz o aktualnej sytuacji. Tylko szczerze, nie jestem fanatykiem jak Lord Malek.

- Musimy zebrać siły. W Willendorfie rewolucja, obalono króla Alveina i wygnano nasze wojska. Barbarzyńcy zamieszkujący na północ od Stahlbergu pragną własnego państwa, urządzili rzeź XII Legionu. Jednym słowem - straciliśmy cały wschód. Do tego każdy wieśniak w Nosgoth nie chce już składać danin. Z całym szacunkiem do Lorda Maleka, ale Zakon potrzebuje reform. Może nowego przywódcy, który nie będzie bał się przeprowadzić tych reform.

- Ale co według ciebie powinniśmy zrobić?

- Przede wszystkim, powrócić do dawnych ideałów. Ideałów Świętej Krucjaty, której nadrzędnym celem było wyplewienie zarazy toczącej tę ziemię, jaką jest wampiryzm. Ostatnio zabijamy trzy razy więcej heretyków niż wampirów. Musimy przestać mieszać się do polityki, a zająć się polowaniem na prawdziwe potwory.

- A co ty na to, jeśli ci powiem, że masz szansę przywrócić Zakonowi jego dawną świetność. Że masz szansę spełnić swoje powołanie i ziścić ideały. Że masz szansę zabić największe zło jakie kiedykolwiek nawiedziło ten świat. Co wtedy powiesz?

- Co mam zrobić?

- Brawo. Zaprawdę, jesteś najwspanialszym rycerzem jaki kiedykolwiek wstąpił w nasze szeregi. Drogi Razielu, pragnę byś zabił pewnego potwora.

- Kogo?

- Znasz go dobrze. Zwą go Janos Audron - Wampir z Uschtenheim.

Raziel pobladł. Czy oto w końcu była szansa, by dopaść tego wampira?

- Ale tylu próbowało. Nikt, nikt nie dał rady.

- Ale ty jesteś wyjątkowy, Razielu. Już nie raz dokonałeś rzeczy niemożliwych dla innych.

- Jak mam dostać się do jego kryjówki. Jest na wysokości, chroni ja magia...

- Nie martw się o to. Zapewniam cię, że droga do siedziby tego potwora stanie dla ciebie otworem. A żebyś nie padł ofiarą demonicznej magii tego wampira, weź to.

Starzec wyciągnął ku niemu swoją laskę.

- Wspomnij umierającego ojca. Skoncentruj cały swój gniew na tym wampirze. To wystarczy, reszta dokona się już sama.

- Panie, nie wiem jak ci dziękować.

- Nie dziękuj. Proszę cię tylko o jedno. Przynieś mi dwie rzeczy: miecz oraz... serce tego przeklętego wampira. Pamiętaj o nich.

- Nie zawiodę cię Panie. Z przyjemnością wyrwę mu serce.

- Idź już. Musisz wyruszyć natychmiast.

- Tak zrobię. Żegnaj Panie - rzekł Raziel po czym odszedł.

- Żegnaj - powiedział Moebius sam do siebie. - Pionki zostały rozstawione na szachownicy. Czas rozpocząć rozgrywkę...

~

Szczęk broni rozlegał się wśród ciszy panującej w sali treningowej. To Turel i Rahab pojedynkowali się na miecze. W pewnym momencie Turel zrobił piruet i szybko ciął Rahaba w nogę.

- Aaaaa! Rozciąłeś mi pachwinę! - wrzasnął z bólu.

Turel spojrzał obojętnie.

- Wyliżesz się.

Wtedy do sali wszedł Raziel i spojrzał pobłażliwie na krwawiącego Rahaba.

- Co znowu...

- Turel nie rozróżnia treningu od prawdziwej walki. Ranił mnie!

- Nie moja wina, że są tu same łamagi.

- Zanieście go do sali szpitalnej. Reszta szykować się do drogi - rozkazał Raziel.

- Nowa misja? - spytał Zephon

- W taki mróz? - rzekł buntowniczo Melchiah. - Dokąd tym razem?

- Uschtenheim - odrzekł chłodno Raziel.

Zapadła cisza. Wszyscy spoglądali po sobie niepewnie. Znali historię Raziela, więc nie mieli wątpliwości co do celu podróży.

~

Następnego dnia o świcie, z Twierdzy wyruszyła piątka Sarafan. Szli długo, przedzierając się przez zasypane śniegiem szlaki. Gdy przechodzili przez bagna, szerokim łukiem ominęli tereny należące do Wampira z Bagien. Po wielu atakach podobno był jedynym wampirem zamieszkującym ukrytą rezydencję. Mimo to, nie należało ryzykować konfrontacji. Mieli ważniejsze zadanie do wykonania.

~

W końcu dotarli do Uschtenheim. Raziel spojrzał na mury. Wciąż miał przed oczyma dzień, w którym stracił ojca. Skoncentruj swój gniew - mówił Moebius. Kula na lasce zaiskrzyła się bladym światłem.

- Ktoś urządził sobie polowanie na naszych braci - rzekł Zephon wróciwszy ze zwiadu. - W mieście roi się od trupów stacjonującego tu oddziału. Ale te rany... Nigdy takich nie widziałem. Ostrze, które je zadało musiało być niewiarygodnie ostre.

- Pójdziemy za trupami. Mam przeczucie, że doprowadzą nas do kryjówki wampira - rzekł Raziel.

I miał rację. Gościniec prowadzący nad zamarznięte jezioro zapełniony był martwymi Sarafanami. Gdy doszli na miejsce, Raziel spojrzał wysoko w górę.

- Idę po ciebie...

Ostrożnie przeszli po jeziorze. W skale było przejście. Weszli.

~

Miejsce było piękne. Lodowa posadzka wyścielona czerwonymi dywanami. Pięknie zdobione lampy świecące magicznym blaskiem. Zaiste, Wampir z Gór mieszkał w prawdziwym pałacu. Jego komnata znajdowała się na samym szczycie skały. Miejscu niedostępnym dla żadnego śmiertelnika. Setki mężnych rycerzy straciło życie, próbując znaleźć drogę do siedziby słynnego wampira. Ostatniego Starożytnego. Teraz droga ta stała otworem. Liczne kondygnacje pałacu misternie połączone były mostami. Przy każdym można było znaleźć czarę pełną krwi. Inkwizytorzy ruszyli i w końcu dotarli do wielkich drzwi. Raziel po raz ostatni spojrzał w oczy swoim podkomendnym. Ci w milczeniu kiwnęli głowami. Raziel pchnął drzwi.

~

Stał tam. Stał tam z mieczem w dłoni. Tyle lat. Tyle lat czekałem na ten moment. I nareszcie miałem szansę zabić tego przeklętego wampira. Tyle zła spowodował. Tyle ludzkich nieszczęść. Ostatni z Starożytnych. Skrzydlaty Wampir z Gór. Janos Audron, jak zwały go stare księgi. Teraz miał umrzeć.

- Wnioskuję, że przybyliście po mnie - przemówił. - Jeśli tak chciało przeznaczenie, nie ma sensu przed tym uciekać. Mógłbym was prosić, żebyście odeszli. Ale to nie ma sensu. Nie odejdziecie póki nie będę martwy. Z bólem serca musze powiedzieć, że nie zamierzam poddać się bez walki.

- Zginiesz psie! Będziesz cierpiał... - wycedził przez zęby Raziel. - Brać go!

Rzucili się ku niemu. Wampir uniósł się na skrzydłach. Nim dobiegli, dwóch leżało powalonych telekinezą. Dumah upadł po silnym ciosie potężnego wampirzego miecza. Raziel stał, nie atakował, czekał. Turel zaatakował glewią, ale silne kopnięcie z obrotu rzuciło nim kilka metrów. Wampir zdawał się być niepokonany. Raziel skupił swój gniew, obarczył go całym złem, wszystkim czym nienawidził. Kula na lasce zaiskrzyła się.

- Aaaaa! - wrzasnął wampir i padł na posadzkę.

Skoczyli ku niemu. Silne wyładowanie telekinetyczne rozrzuciło ich po sali, niszcząc przy okazji wszystkie meble. Wampir znów wzniósł się w powietrze ale kolejny błysk laski Moebiusa sparaliżował go, jednak nie powalił na ziemię. Dumah wykorzystał okazję i ranił go halabardą. Raziel podszedł do leżącego. Gniew pozbawił go ostrożności. Janos Audron błyskawicznym ruchem wytrącił mu laskę, którą jechała po śliskiej posadzce w kierunku przepaści rozciągającej się za balkonem. Raziel błyskawicznie skoczył za nią. Złapał ją w ostatnim momencie, odwrócił się i po raz trzeci uderzył lecącego ku niemu wampira czystą energią magiczną. Uderzenie było tak silne, że rzuciło wampirem na drugi koniec sali. Zawył z bólu i padł na ziemię. Upuścił miecz. Ostatnimi siłami odrzucał próbujących go obezwładnić Sarafan. Jeszcze jeden pocisk z magicznej laski Moebiusa. I kolejny. I kolejny. Aż w końcu padł bezsilny. Zawlekli go na stół.

- Trzymajcie go! - rozkazał Raziel.

W jego głosie była czysta nienawiść. Podniósł do góry swoje mordercze ostrze i z całej siły wbił je w pierś wampira. Rozległ się jego przeraźliwy krzyk - krzyk agonii. Raziel powoli włożył dłoń w jego rozciętą pierś. Wyrwał i triumfalnie uniósł w górę wciąż bijące serce.

- Spójrzcie na jego czarne serce, jak wciąż bije! - rzekł Turel.

Raziel podniósł wzrok w górę. Zobaczył tajemniczego, niebieskiego demona. Jego widok miał w sobie coś dziwnego, coś co sparaliżowało Raziela. Nie mógł oderwać od niego wzroku. Nagle cała komnata zaczęła się trząść. Sufit zaczął się walić.

- Potwór zamierza pogrzebać nas żywcem! - krzyknął Dumah. - Razielu, musimy się stąd wynosić!

- Pamiętajcie o mieczu! - rozkazał, wciąż nie mogąc oderwać wzroku od tajemniczej postaci.

W końcu piątka Sarafan wybiegła z walącego się pomieszczenia.

~

Drogę powrotną odbyli w milczeniu.

- Wspaniale! Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz, Razielu - powiedział Moebius po powrocie inkwizytorów. - Masz to o co cię prosiłem?

Raziel wyciągnął serce Janosa Audrona z sakwy.

- Wspaniale. Arcybiskupie, wiesz co masz robić.

- Oczywiście, Lordzie Moebius - opowiedział Medelaine, po czym zabrał serce od Raziela i opuścił komnatę.

- Co zrobić z mieczem? - spytał Raziel.

- Zostaw go tu, polecę aby go przeniesiono do odpowiedniej komnaty. Świetnie się spisałeś, Razielu. Jednak widzę niepokój na twej twarzy. Czy coś cię martwi?

- Tam, w kryjówce wampira... widziałem kogoś, dziwnie znajomego. Zdaje się, że to on otworzył drogę do siedziby tego pasożyta, Janosa. Nie wiem kim był, ale mam przeczucie, że będzie chciał wziąć odwet...

- Tak, wiem o kim mówisz. To groźna bestia, poplecznik Janosa Audrona. Chcę abyś się nim zajął. Może okazać się niebezpieczny dla Zakonu. Idź do Kaplicy i czekaj tam w gotowości. Postaw na warcie pozostałych Inkwizytorów. Tylko wy możecie go powstrzymać...

~

Raziel medytował w skupieniu. W myślach wciąż widział oczy tego stwora. Nie wiedział kim lub czym był. Demonem? Wampirem? Miał tylko przeczucie, że przyjdzie mu zmierzyć się z tym potworem.

- Wracaj do dziury, z której wypełzłeś, demonie! - dobiegł go zza drzwi głos Turela.

Odgłosy walki. Ostrej, brutalnej walki na śmierć i życie. Aż w końcu krzyk Inkwizytora. Krzyk umierającego. Kroki. Coraz bliższe. Zgrzyt miecza ciągniętego po posadzce. Skrzypienie otwieranych na oścież drzwi. Ktoś stanął za jego plecami.

- A więc, wampirze - oto jesteśmy. Zabiłeś moich braci, a teraz przyszedłeś po mnie? Przekonasz się, że nie jestem taką łatwą ofiarą.

Raziel odwracając się w stronę niebieskiego demona, zobaczył miecz Janosa Audrona w jego dłoni.

- Nie chcę cię zabić, ale zrobię to jeśli będę musiał - odpowiedział potwór, dziwnie znajomym Razielowi głosem. - Oddaj mi serce, a zakończymy to bez walki.

- Więc przybyłeś pomścić tego ohydnego pasożyta i odzyskać jego wstrętne serce? Zaprawdę, jesteś prawym potworem, mam rację?

- Najwyraźniej jestem.

- Nie, wampirze. Tutaj wszystko się skończy, ale ty nie opuścisz tej komnaty. Kończmy, zrobię to miłosiernie szybko.

- Tak jak zrobiłeś to Janosowi?

- Nie, ta bestia umykała nam o wiele za długo - zaśmiał się szyderczo Raziel. - Było by hańbą skończyć z nim za szybko. To ironiczne, naprawdę. Wielki Janos Audron okazał się nie być żadnym wyzwaniem... dzięki tobie. Czy słyszałeś jego tchórzliwe krzyki, gdy wyrywałem to czarne serce z jego zwłok?

Potwór stracił panowanie i rzucił się na Sarafana. O to chodziło Razielowi. Zaślepiony gniewem nie był dla Wielkiego Inkwizytora żadnym wyzwaniem. Zaczęli walczyć. Cios za ciosem. Unik za unikiem. Walka była niezwykle wyrównana. Raziel nigdy nie spotkał tak szybkiego i zwinnego przeciwnika. Zdawał się przewidywać każdy ruch Inkwizytora, zanim on sam o nim pomyślał. Ich styl walki był bliźniaczo podobny. Uderzenia wyprowadzane w identyczny sposób. Raziel próbował swoich najlepszych ciosów, ale z przerażeniem spostrzegł, że demon z łatwością paruje je wszystkie. Walka zdawała się nie mieć końca. Spotkali się dwaj równorzędni mistrzowie miecza. Jednakże Raziel zaczął odczuwać zmęczenie, a potwór zdawał się mieć nieskończone siły. W akcie rozpaczy, Sarafanin wykonał swoje najlepsze uderzenie z obrotu. Demon uniknął ostrza i błyskawicznym ruchem zadał cios. Raziel poczuł jak zimna stal przeszywa go na wylot. Krew podpłynęła mu do gardła. Z trudem łapał powietrze. Czuł uchodzące życie, nadchodzącą śmierć. Potwór przybliżył się i wyszeptał mu do ucha:

- Wyrzekam się ciebie.

Zimno, przeraźliwe zimno i jasność przed oczyma. Osunął się na ziemię. Nie czuł już bólu. Nie czuł już nic. Wielki Inkwizytor Zakonu Sarafańskiego - Lord Raziel nie żył.

Epilog

Noc była piękna. Księżyc w pełni, gwiazdy doskonale widoczne na przejrzystym, czarnym niebie. Z łatwością, jak gdyby było to najzupełniej normalną rzeczą, przeszedł przez grubą kratę. Skierował się w dół starego, zapomnianego przez świat korytarza. Gruz walał mu się pod nogami. Ledwie widocznym ruchem dłoni, telekinetycznie roztrzaskał spróchniałe drzwi. Następnym gestem zapalił wszystkie pochodnie, których blade światło oświetliło okrągłą komnatę. Przebiegł wzrokiem po sarkofagach. Jego uwagę przykuł napis na jednym z nich. Podszedł bliżej i otworzył go. Jego oczom ukazało się doskonale zabalsamowane ciało. Był mile zaskoczony dobrym stanem zwłok. Klęknął nad otwartym grobem i pazurami rozciął sobie żyły na nadgarstku. Uśmiechnął się złowieszczo.

- Trzymaj przyjaciół blisko, a wrogów jeszcze bliżej...

~

I ja tam byłem

I wampiry biłem

A to co widziałem

W tych księgach spisałem :P