"W Otchłani Szaleństwa" a.k.a. "Droga, którą podążam II"

by Malek

Epizod I. W Otchłani Szaleństwa cz. I

Pięć miesięcy później.

Sanktuarium. Jedna z ostatnich bezpiecznych kryjówek w Nosgoth, gdzie każdy wampir może znaleźć schronienie. W ciągu ostatnich lat Cabal poniosło ciężkie straty, ale wciąż było dalekie od całkowitej klęski. Po upadku Powstania w Meridian, Vorador został zmuszony do rewizji swych metod - otwarta walka nie pozostawiała żadnych szans na zwycięstwo, przynajmniej jeszcze nie teraz. W tej chwili, Wampirzy Ruch Oporu zamierzał zwyciężyć za pomocą precyzyjnych ataków sabotażystów i skrytobójców. Cabal dostrzegło jednak konieczność odtworzenia swych zdziesiątkowanych szeregów w jak najszybszym czasie. Tworzenie nowych wampirów wymagało wiele pracy i energii. Być może jednak istniał szybszy sposób. Z myślą o tym, Vorador wezwał jednego ze swych najlepszych agentów.

Baal szybkim krokiem przemierzał kolejne korytarze Sanktuarium, zszedł po długich schodach i dotarł do samego serca kryjówki Voradora, gdzie czekał na niego sam prastary wampir z Umah po swej prawicy. Agent Cabal, zmierzając w ich kierunku, mimowolnie rozejrzał się po pomieszczeniu, jak już to wielokrotnie czynił. W sali panowała ciemność, rozświetlona jedynie wątłym światłem pochodni, przymocowanych do filarów rozmieszczonych wzdłuż korytarza. W ciemnościach majaczyły niewielkie pokoje w których umieszczono kamienne trumny dla wampirów. Teraz jednak byli sami, gdyż Vorador pragnął spotkania w sześć oczu.

Agent Cabal przyklęknął i pochylił głowę.

- Wzywałeś mnie, zatem przybyłem, mój mistrzu. - powiedział.

- Dobrze, że jesteś. - odparł Vorador. - Mam dla ciebie ważną misję, od której może zależeć przyszłość naszej organizacji.

- Jak mogę służyć sprawie? - zapytał Baal, który właśnie wstał z klęczek.

- To będzie misja, wymagająca od ciebie wielkiej wytrwałości i determinacji, sprawdzi twą inteligencję oraz siłę charakteru. Następnej nocy wyruszysz do Wiecznego Więzienia. Twoim głównym zadaniem będzie zabicie Atriusa, naczelnika tej ponurej placówki. Umah wprowadzi cię w szczegóły misji.

Zza ramienia Voradora wysunęła się młodo wyglądająca wampirzyca, o aparycji dość mocno zwracającej uwagę. Jej długie fioletowe włosy były upięte w ciasny kok, a wielkie oczy tej samej barwy intensywnie lustrowały otoczenie. Jej skóra była wyjątkowo blada nawet jak na wampira. Szpony wyglądały na świeżo wykształcone, ale ich ostrość nie umknęła czujnemu spojrzeniu Baala.

- To nie będzie łatwe zadanie, wyzwaniem będzie samo przedostanie się do wnętrza bez zwracania uwagi. Jedynym znanym nam sposobem na dotarcie do Wiecznego Więzienia jest użycie drogi wodnej. Udaj się na Nabrzeże następnego dnia, tuż po zachodzie słońca. Będzie tam czekał statek o nazwie "Poskramiacz Fal". Jego kapitan, Cornelius Faol, jest przez nas opłacony i zna hasło po którym cię rozpozna. Brzmi ono: "koniec wieczności". Gdybyś nie mógł dostać się do niego bezpośrednio, przedstaw się jako "przyjaciel z Coorhagen". Musisz być jednak ostrożny, gdyż ten statek będzie przewoził również sarafańskiego emisariusza, Phineasa Rauma, wiemy jednak z wiarygodnego źródła, że nie będzie tam żadnych rycerzy glyphowych. Twoim drugorzędnym celem będzie wyeliminowanie Rauma, który ostatnio zbyt gorliwie zaczął interesować się naszymi działaniami na Nabrzeżu.

- Co dalej, kiedy już dostanę się do środka Więzienia? - zapytał Baal.

- Niestety, w tej sprawie będziesz zdany na siebie. Zdołaliśmy zbadać jedynie okolice na zewnątrz, co cię czeka wewnątrz jest jedną wielką niewiadomą. Z tego co słyszałam, Wieczne Więzienie z samej swej natury nagina rzeczywistość, sprawiając że upływ czasu wewnątrz jest zupełnie inny niż w świecie zewnętrznym. Strażnicy, którzy go strzegą, nie są ludźmi. To jakieś humanoidalne istoty lewitujące w powietrzu, ukrywające swe twarze pod kapturami i władające w boju zabójczymi kosami, żniwiarze dusz. Strzeż się ich mocy. - przestrzegła Umah. - W środku zapewne napotkasz wielu więźniów. Nie wiemy co ich tam spotyka, jeżeli jednak będziesz w stanie, możesz spróbować uwolnić wartościowe jednostki. Cabal potrzebuje ich wsparcia.

- Zanim jednak wyruszysz w drogę... - wtrącił Vorador. - Znalazłem dla ciebie jeden z dawnych artefaktów, wykutych w czasach Starożytnych. Ma on moc uzdrawiania duszy i regeneracji ran. Pomoże nieszczęśnikom uwięzionym przez Sarafan.

Baal przyjął z ręki przywódcy okrągły amulet zrobiony ze złota i wysadzany szmaragdami. Symbol widniejący na amulecie był trudny do zinterpretowania. Widniejąca na nim istota przypominała raczej słońce z odchodzącymi promieniami choć wampirowi nieco przypominało to ośmiornicę z wielkim okiem pośrodku głowotułowia. Podobno Starożytni darzyli to zwierzę wielkim szacunkiem, mającym związek z cyklem narodzin i śmierci, ale na pytanie dlaczego właśnie ośmiornicę, chyba już pozostanie tajemnicą. Na dole amuletu wyryto napis "Życie i Śmierć w równowadze".

- Twe rozkazy zostaną wykonane. - obiecał Baal i raz jeszcze zniknął w cieniach.

~

Zgodnie z ustaleniami, wampir zjawił się na Nabrzeżu po zachodzie słońca. Znalezienie "Poskramiacza Fal" nie zajęło mu dużo czasu, jeden z zagadniętych robotników portowych bez żadnych problemów wskazał mu precyzyjną lokalizację. Baal był ciekaw, czy jeden z jego celów już jest na pokładzie, czy może dopiero ma się zjawić? Sam okręt nie odbiegał specjalnie od obecnie przyjętych standardów konstrukcyjnych. Był potężnym galeonem napędzanym siłą wiatru i glyfów, osiągając wielką szybkość. Choć Baal nie znał się specjalnie na żeglarstwie, był w stanie dostrzec doświadczenie załogi pracującej przy załadunku towarów potrzebnych w czasie dłuższej podróży oraz doskonałe wyposażenie statku.

Wampir podszedł do potężnie zbudowanego bosmana stojącego przy rampie i kontrolującego załadunek. Wilk morski spojrzał na niego hardo, choć Baal dobrze wiedział, że nie mógł domyślić się jego prawdziwej natury. Wampir przez ostatnie miesiące zapuścił dłuższe włosy do ramion, by zakrywać swoje spiczaste uszy - wcześniej nosząc maskę Łowców Cieni nie musiał tego robić. Poza tym nie dokonał zmian w swoim stroju, wciąż nosząc czarną skórzaną zbroję. Ciemne usta czy trochę blada twarz też nie powinny zwracać większej uwagi.

- Ahoj tam! Czego chcecie, panie? Nowych do załogi nie potrzebujemy, a na marynarza mi nie wyglądacie. Mówcie szybko, pracę mamy.

- Powiedz, przyjacielu, gdzie znajdę twojego kapitana, Corneliusa Faola? - zapytał niewzruszony wampir.

- Jest na pokładzie, ale dla obcych wstęp wzbroniony. - rzucił ogorzały marynarz. - Czeka na sarafańskiego dygnitarza, ważna persona.

- Na mnie też czeka, wpuść mnie.

- Na Sarafana mi nie wyglądasz, bratku, niech mnie kraken udusi jak się mylę! Może rzadko bywam na lądzie, ale wiem jak oni wyglądają. - odparł bosman. - Dobra, a teraz do pracy, żegnam!

Baal spojrzał na człowieka z ukosa. Nie spodobało mu się to, co usłyszał. Szybkim ruchem złapał mężczyznę za koszulę i zbliżył jego twarz do swojej.

- Po pierwsze, nie jesteś moim bratem, po drugie, więcej szacunku dla lepszych od ciebie. - wycedził. - Po trzecie idź i przekaż Corneliusowi, że czeka na niego "przyjaciel z Coorhagen" Zrozumie.

Baal bezceremonialnie rzucił marynarzem w kierunku kajuty kapitana, jasno wskazując mu drogę. Bosman ledwo chwycił równowagę, ale zamiast wykonać polecenie, podwinął rękawy koszuli i napluł do dłoni, pocierając nimi. Wampir westchnął, widząc jak głupcowi zachciało się bójki.

- Kompleks wyższości, przyjacielu? Nie popełniaj błędu nie doceniając mnie. - zagroził.

- Nie wiem kim jesteś i co tu robisz tak daleko od Coorhagen, szlachetko, ale szybko pokażę ci, że twoje miejsce jest na lądzie. - warknął wilk morski.

Olbrzym rzucił się na Baala, wściekle młócąc wielkimi jak bochny chleba pięściami. Wampir zwinnie uniknął serii ataków i skontrował potężnym uderzeniem w brzuch, poprawiając ciosem w szczękę. Bosman z głośnym krzykiem spadł z rampy do wody. Przestraszona załoga odsunęła się na bezpieczną odległość. Baal uśmiechnął się rozbawiony.

- Cóż, miałem dobrego nauczyciela w Coorhagen. Był nie tylko mistrzem miecza, ale też karczemnej bijatyki. Jak widać w życiu wszystko się przydaje. - Wampir wyjął z kieszeni jakąś drobną monetę i wrzucił ją do wody. - To za fatygę. - wyjaśnił.

Znalezienie kajuty kapitana nie nastręczyło już żadnych problemów. Hasło "koniec wieczności" zostało przyjęte natychmiast, tym bardziej, że kapitan Faol był w stanie dostrzec wampirzą siłę Baala, który bez żadnego problemu pokonał najsilniejszego człowieka w załodze. Jakiś czas później przybyli Sarafanie razem z Phinneasem Raumem. Źródło nie kłamało, nie było żadnych rycerzy glyphowych. Sarafanie dokonali dokładnej kontroli statku i przepytywali całą załogę. Mimo incydentu z bosmanem, Baal razem z kapitanem mieli tak dobrze opracowaną historię swej znajomości, jak również umiejętności wampira, że nawet Sarafanie nie zdołali wykryć niczego. To nie byli jednak ani inkwizytorzy ani wielcy rycerze, gdyż Baal dobrze wiedział, że takich nie dało się zwieść. Wynikało to z ich specyficznego wyszkolenia i wyposażenia. Poza tym, jako wyżsi rangą Sarafanie, byli bardziej doświadczeni od swych podkomendnych.

Wampir z pogardą spoglądał na jeden ze swoich celów. Raum był człowiekiem średniego wzrostu, chudym i żylastym, z orlim nosem oraz wiecznie zmarszczonym czołem. Vorador kiedyś wyznał Baalowi, że Phineas swym wyglądem i zachowaniem przypominał mu Moebiusa, legendarnego Strażnika Czasu. Urzędnik nosił się na tyle, na ile pozwalał mu stan, ubierając się w gustowne szaty i kapelusz z orlim piórem. Będąc jednym z rajców Miejskiej Rady Meridian podlegającej Zakonnej Radzie Sarafan, działał jako doradca do spraw rozwoju Nabrzeża z ramienia Zakonu, co dawało mu dość spore wpływy. W swych politycznych kalkulacjach pragnął zdobyć poparcie samego Lorda Sebastiana, by zająć miejsce Przewodniczącego Miejskiej Rady. Ostatnio zaczął zbyt mocno mieszać się w sprawy działalności Cabal w tym rejonie, wpadając na trop przemytników, dbających o dostawy broni i informacji. Ci ludzie byli zbyt ważni, by pozwolić im na zgnicie w lochu. Na Phineasa Rauma wydano wyrok śmierci.

Baal musiał jednak czekać i pomyśleć. Do Więzienia zostanie wpuszczony jedynie urzędnik razem ze swą świtą. Zabicie go na statku nie wchodziło w grę. Jedynym sposobem było pozbycie się któregoś z gwardzistów i podszycie się pod niego. Sarafanie nosili zbroje i hełmy chroniące ich twarze, a przez to również tożsamość. Raum przywykł do rozkazywania, nie zwraca szczególnej uwagi na podwładnych, więc nie zauważy różnicy. Plan miał spore szanse powodzenia. Jeden z pięciu Sarafan miał dokładnie takie same wymiary jak Baal, jego pancerz będzie pasował idealnie.

Galeon podniósł żagle, szybko łapiąc wiatr. Włączono turbiny napędzane magią glyphów. Misja trwała dalej...

~

Przez kilka następnych dni, Baal dokładnie poznał rytm życia załogi jak również codzienne czynności Rauma i jego Sarafan. Urzędnik mało kiedy wychodził na pokład, spędzając większość czasu w swej kajucie siedząc nad papierkową robotą i snując swe dalekosiężne plany. Na szczęście nie chciał mieć świadków ani towarzystwa, więc zakonnicy kręcili się tu i tam, zabijając nudę na najróżniejsze sposoby, od obserwacji morza do gry w kościanego pokera z marynarzami. Interesujący go żołnierz lubił rozmawiać z załogą oraz zwiedzać statek na różnych poziomach. Baal ucieszył się widząc ten mały uśmiech losu, pewne miejsca były rzadziej odwiedzane, czyli nie będzie musiał długo czekać na okazję, by wyeliminować tego nieświadomego pechowca z gry. Postanowił poczekać do ostatniego dnia, by na wszelki wypadek morderstwo rycerza nie zostało odkryte przed czasem.

Sam wampir dobrze zapoznał się z rycerzem, który jak się okazało, miał szlacheckie pochodzenie, a wysłany został do Zakonu przez swego ojca, znanego w okolicach Willendorfu zwolennika Sarafan. To była jego pierwsza misja, a jej udane wypełnienie miało mu gwarantować promocję na stanowisko oficera. Rycerz szukał kogoś równego mu stanem, a jak usłyszał od kapitana Faola, Baal również był szlachcicem. Wampir nie uznał za stosowne powiedzieć swemu nowo poznanemu znajomemu, że sam nakazał kapitanowi, by wspomniał o tym przy ich rozmowie.

Młody Sarafan był trochę naiwny i Baal nie miał większego problemu z uczynieniem go swym przyjacielem. Razem wybierali się na spacery po całym statku, rozmawiając na temat religii, polityki czy obecnego życia w Nosgoth. Na dwie godziny przed przybyciem do Wiecznego Więzienia, rycerz powiedział mu, że to ich ostatnia rozmowa, gdyż potem musi udać się do kajuty Sarafan by dokonać przygotowań. Baal zdołał go jednak namówić na ostatni spacer, szybko odwracając jego uwagę przez rozmowę na ich ulubiony temat: dlaczego Sarafanie byli potrzebni światu. Wampir korzystając z okazji zaprowadził rycerza do swojej kajuty na pożegnalną filiżankę herbaty, polecanej przez kapitana Faola.

Oczywiście Baal nie mógł napić się herbaty, wypaliłaby mu wnętrzności jak każdemu wampirowi. Udawał, że pije, jedynie zbliżając filiżankę do ust, w międzyczasie prowadząc normalną rozmowę. Kiedy Sarafan powiedział, że musi już iść, Baal odprowadził go do drzwi.

- Przez kilka ostatnich dni wiele się nauczyłem z naszych rozmów. - przyznał rycerz. - Jakże chciałbym żyć tak jak ty, kiedy każdy dzień jest pełen wrażeń i nowych przygód, a nie nudnego, dworskiego życia ograniczonego konwenansami, które dopiero niedawno porzuciłem. Niestety nasze drogi muszą się rozdzielić. Jak słyszałem, płyniesz dalej na wschód, prawda?

- Zgadza się. - odparł Baal. - Do odległego Thugartt. Rejs zajmie nam kilka tygodni.

- Mimo wszystko cieszę się, że cię poznałem, Baalu. Z żalem przychodzi nam się rozstać, ale miej Światłość w sercu. Nadchodzą lepsze czasy.

- To prawda, mam przeczucie, że więcej się nie zobaczymy. Przygotowałem dla ciebie ostatni podarek, Albrechcie...

Ręka Sarafana zaczęła zbliżać się do klamki, ale znieruchomiała na słowa Baala. Odwrócił głowę.

- Jaki, przyjacielu? - zapytał zdziwiony.

- Oświecenie. - szepnął wampir.

Młodzieniec poczuł błyskawicę bólu wdzierającą się w głąb jego ciała. Chciał wyrazić swój protest krzykiem, ale pazurzasta ręka zasłoniła mu usta. W jego gardle tkwił sztylet Baala.

- Widzisz, jak nam się miło rozmawiało? Wampiry mogą jednak koegzystować z ludźmi, prawda? Z tą wiedzą idź do diabła i przekaż swym pobratymcom, że wasze grono wkrótce się powiększy. - Wampir poprawił pchnięcie, wbijając sztylet po samą rękojeść. Zduszony krzyk człowieka zaczął przechodzić w bulgot, a potem w rzęszenie. Rzucał się jeszcze, ale słabł, ciało stawało się bezwładne. Albrecht charknął po raz ostatni i zamarł, poddając się przeznaczeniu.

Baal szybko wyrwał sztylet z rany i zaczął chciwie spijać krew, telekinetycznie wysyłając ją do swych ust, zaspokajając długo powstrzymywany głód. Następnie zerwał zbroję z ciała. Teraz trzeba było się pozbyć martwej ofiary. Kajuta wampira sąsiadowała z pokojem kapitana. Stukając pazurami w ścianę, nadał umówiony sygnał, mający wezwać Corneliusa, gdyż już będzie po wszystkim. Kapitan przyszedł moment później, zawiadamiając go, że nie ma nikogo w pobliżu. Razem pozbyli się ciała Sarafana wyrzucając je za burtę, następnie powrócili do kajuty Baala, który szybko założył zbroję.

- W życiu bym nie powiedział, że jesteś wampirem. Zbroja pasuje idealnie, jakby przygotowano ją specjalnie dla ciebie. - powiedział kapitan.

- Dobrze się spisałeś, Corneliusie. - pochwalił wampir. - Jako członek straży przybocznej Rauma będę w stanie dostać się do Wiecznego Więzienia bez żadnego problemu.

- To przerażające miejsce. Nie lubię tam pływać, robię to tylko dlatego, że jestem dobrze opłacany do przewozu pewnych osób...

- Oczywiście pełna dyskrecja, rozumiemy się? - zapytał Baal.

Kapitan skwapliwie pokiwał głową. Wampir jakoś nigdy nie zastanawiał się nad tym, co mu obiecano w zamian. Zresztą to go nie obchodziło, dopóki człowiek robił to, co do niego należało. Teraz Baal mógł udać się do kajuty Sarafan. Przykrywka zadziałała bez zarzutu, nikt nie rozpoznał prawdziwej natury wampira. Ostatnia godzina czekania na przybicie do brzegu upłynęła w nudnym oczekiwaniu. Sarafanie polerowali swe zbroje, rozmawiali, modlili się. Baal udawał że szepcze coś pod nosem, gdyż nie znał żadnych tekstów, a te które usłyszał, wywoływały w nim wstręt. Coś o świętości ich misji, błogosławionej Światłości i oczyszczaniu świata z wampirzej plagi.

Statek zacumował w porcie, znajdującym się u podnóża Wiecznego Więzienia. Raum razem z eskortą wkroczyli do wnętrza Więzienia. Nadchodził moment w którym miało rozstrzygnąć się wszystko.

Epizod I. W Otchłani Szaleństwa cz. II

Phineas Raum i jego Sarafanie nie dostąpili zaszczytu bycia powitanymi przez samego Atriusa, zamiast tego, czekało na nich czterech identycznie wyglądających Strażników. Byli ubrani w te same ciemne płaszcze z głębokimi kapturami, szare zbroje płytowe i stożkowate hełmy. Ich oczy świeciły tą samą intensywną zielenią, a każdy z nich był uzbrojony w kosę, którą władał z wielką szybkością i precyzją.

- Gdzie jest wasz Mistrz, Strażnicy? Czemu nie ma go tutaj razem z wami? - zapytał oschle Raum.

- Powstrzymały go sprawy administracji Więzienia. Kazał nam przekazać wyrazy głębokiego ubolewania z tego powodu i zapewnia, że przyjmie was, kiedy tylko będzie w stanie. - głęboki bas Strażnika zadzwonił w uszach Sarafan - Pozwólcie, że że zaprowadzimy was do kwater, w których będziecie mogli poczekać. Prosimy też, żebyście nie oddalali się bez towarzystwa Strażnika, łatwo tu zabłądzić.

- Niech tak będzie, choć lękam się szkód, jakie może wyrządzić dalsza zwłoka. Lord Sarafan nie będzie zadowolony, jeśli sprawy wymkną się spod kontroli. Prowadź.

Baal był bardzo ciekaw, o czym wspominał urzędnik. Cel wizyty Rauma w Więzieniu pozostawał nieznany, a słowa o utracie kontroli brzmiały bardzo tajemniczo. Rozmowa Phineasa z Atriusem zapewne odbędzie się w cztery oczy, Baal nie zdoła się niczego dowiedzieć. Jedynym wyjściem byłoby dostać się do komnat Atriusa i znaleźć jakieś dokumenty, które rzuciłyby trochę światła na całą sprawę.

Natura Wiecznego Więzienia wkrótce zaczęła dawać o sobie znać, gdyż Baal nie miał pojęcia, ile czasu minęło od momentu kiedy zostali przyjęci do chwili, gdy mógł w końcu mógł zobaczyć swą komnatę od środka. Czy to było kilka minut, a może jednak godzina? Przeznaczone mu pomieszczenie było małe i surowe, w środku panował chłód, a jedynymi meblami były skromne łózko, skrzynia umieszczona tuż przy nim oraz niewielka komoda. Gdyby nie dwie lampy zawieszone na ścianie, panowałaby tu zupełna ciemność wynikająca z braku jakiegokolwiek okna.

Baal z braku lepszego zajęcia położył się na łóżku i pogrążył w rozmyślaniach nad dalszymi krokami. Teraz musiał poczekać, aż Atrius pośle po Rauma i Sarafan. Mógłby wtedy uderzyć. Pozostawał jednak jeden poważny problem: w pobliżu pozostawało czterech Sarafan ze straży przybocznej Phineasa, wielu Strażników, a sam Atrius też pewnie potrafi się bronić.

- Vorador wysłał cię na misję samobójczą, mój drogi. - jakiś odległy głos rozległ się w umyśle wampira, cichy szept, powoli przybierający na sile. - Od początku miałeś tu umrzeć.

- To niemożliwe. - stwierdził Baal. - Jestem jednym z kilku najważniejszych oficerów Cabal, to dzięki mnie wciąż jesteśmy w stanie walczyć z Sarafanami. Vorador nie skazałby mnie na śmierć.

- Są inni, nie tylko ty jeden. Zawsze są inni, czekający na okazję, by zająć miejsce. Takie są zasady: mistrz i uczeń, ten który posiada władzę i ten, który jej pożąda. - szept powoli zmieniał się w natarczywy krzyk.

- Nigdy nie chciałem zająć miejsca Voradora. - zaprzeczył szybko wampir. - Nie pragnąłem władzy, którą on posiadał.

- Może ty nie, ale był jeden, który pożądał całego świata, a ty służyłeś mu wiernie!

- Kain? Tak, służyłem mu i nie wstydzę się tego! - krzyknął Baal wewnątrz swej duszy. - Był inny niż reszta, wiedziałem od razu, że on nie słucha, tylko pragnie, by inni słuchali i wiedziałem, że Przeznaczenie miało wobec niego inne plany, niż śmierć pod Meridian.

- Sam w to już nie wierzysz, prawda? Kain nie żyje. Miałeś szansę by się z tym pogodzić, ale wolałeś pozostać przy swych marzeniach. Teraz zapłacisz za to najwyższą cenę.

- Zrobię to, co muszę. Nie powstrzymają mnie ani Strażnicy, ani Sarafanie, ani nawet ty. - obiecał Baal.

Głos w odpowiedzi zaczął krzyczeć świdrująco, jakby pragnął rozsadzić mu głowę, ale stopniowo cichł, kiedy wątpliwości wampira zaczęły zanikać. Baal odetchnął z ulgą. W tym właśnie momencie Sarafanie zostali wezwani na spotkanie z Atriusem. Wysłany Strażnik szybko zaprowadził ich na miejsce, ogłaszając przy tym, że do gabinetu Nadzorcy wejdzie wyłącznie Raum, ponieważ rozmowa ma odbyć się bez zbędnych świadków. Postać urzędnika zniknęła za potężnymi żelaznymi drzwiami, pozostawiając Baala razem z Sarafanami i Strażnikami. Ci ostatni zaproponowali zakonnikom możliwość zwiedzenia Wiecznego Więzienia, na co zapytani skwapliwie się zgodzili.

Wampir krocząc plątaniną korytarzy, starał się jak najlepiej zapamiętać drogę, by móc samodzielnie wrócić z powrotem do komnaty Atriusa. W pewnym momencie postanowił oderwać się od orszaku, by móc kontynuować poszukiwania przydatnych więźniów na własną rękę. Mógłby ich uwolnić i uzdrowić, by byli w stanie wesprzeć go w walce ze Strażnikami. Szybko jednak spotkało go rozczarowanie, kiedy zaczął spotykać jedynie okaleczonych ludzi, cieni samych siebie, ubranych w białe fartuchy, mających zaszyte oczy i usta. Wampir słyszał szuranie ich stóp po zimnej podłodze, oraz stłumione jęki jakie wydobywały się z ich krtani. Śmierć byłaby dla nich wyzwoleniem.

Po drodze Baal znalazł kamienną tabliczkę przymocowaną do ściany. Napis głosił: "Blok Mieszkalny B, Cela Operacji Badawczych" Wampir uznał, że to miałoby sens: dzięki takiemu rozmieszczeniu obiekty badawcze były zaraz w zasięgu ręki. Strażnicy mogli się pochwalić dobrze przemyślanym planowaniem i dopracowaną logistyką.

Blok Mieszkalny B okazał się być plątaniną korytarzy, w których rozmieszczono więzienne cele, gdzie trzymano okaleczonych nieszczęśników. Nie było tu nic ciekawego, w związku z tym, wampir skierował swe kroki do Celi Operacji Badawczych.

Pierwszym co rzuciło się w oczy Baala, była wszechobecna czerwień. Wszędzie, w całej ogromnej hali, na podłodze, suficie, ścianach, znajdowała się krew. W kilku rzędach ustawiono dziesiątki operacyjnych stołów zalanych posoką. Obok nich stały metalowe kubły z odpadami takimi jak zepsute narzędzia czy niepotrzebne wnętrzności. Poczucie głodu powróciło, tym razem o wiele trudniejsze do zwalczenia. Wampir uspokoił się w samą porę, by znaleźć ochronę pod jednym ze stołów, gdyż jeden z obecnych Strażników spojrzał w jego stronę. Nadzorców nie było wielu, przy czym każdy był zajęty jedną z kilku operacji, jakie właśnie miały tu miejsce. Od czasu do czasu rozlegały się okropne krzyki pacjentów, które wzbudzały nieprzyjemne uczucia nawet u nieumarłego. Miało to jednak swą dobrą stronę, gdyż zagłuszały chrzęsty sarafańskiej zbroi, których Baal, nawet jako doświadczony Łowca Cieni, nie był w stanie wyeliminować.

Zmysły agenta Cabal zostały zaatakowane przez nowy bodziec: obecność innego wampira. Baal niemal zachłysnął się tym odczuciem, tak niespodziewanym w tym momencie. Świadomość faktu, że ktoś z jego gatunku znajdował się na jednym ze stołów, wywołała w nim narastającą falę wściekłości. Szybko zlokalizował źródło, z którego dobiegał sygnał i zaczął szybko zmniejszać dystans, przemykając od stołu do stołu, nie rezygnując z przewagi zaskoczenia.

Wyskoczył właśnie w chwili, kiedy jeden ze Strażników usłyszał chrzęst sarafańskiej zbroi. Nim jednak zdążył krzyknąć, miecz przebił jego serce. W dłoniach pozostałych nadzorców jakby znikąd pojawiły się kosy.

- Sarafan atakuje! Zdrada! - krzyknął pierwszy.

- Nie powinno cię tu być, człowieku. - dodał drugi.

- Nie jestem człowiekiem, głupcze! - warknął Baal. - Wkrótce poczuję smak waszej krwi na mych ustach.

Hałas zaczął powoli ściągać pozostałych Strażników. Baal zaatakował najbliżej stojącego nadzorcę, wchodząc z nim w krótki pojedynek. Sarafański miecz wirował w rozbłyskach światła, kiedy wymieniał kolejne ciosy z kosą Strażnika. Choć przeciwnicy byli jednakowo szybcy, to jednoręczny miecz okazał się poręczniejszą bronią niż długa kosa. Ukośne cięcie skaleczyło Strażnika w ramię, dekoncentrując go. Baal wyeksploatował powstałą lukę w obronie wbijając miecz w brzuch przeciwnika. Nadzorca jęknął głucho i osunął się na ziemię.

Pozostali dwaj Strażnicy atakowali Baala równocześnie. Sarafańska tarcza okazała się być bardzo przydatną w blokowaniu kolejnych ciosów, jak również w ataku. Bez wątpienia spotkanie z Sarafańskim Inkwizytorem Martinem pozwoliło mu dostrzec zalety takiego stylu walki. Ataki Strażników były bardzo potężne, Baal z trudem był w stanie podnosić rękę z tarczą, by blokować kolejne ciosy. Musiał zakończyć tę walkę szybko, nim zabraknie mu sił. Lawirując między szerokimi cięciami kos, Baal szybko skrócił dystans, zdobywając przewagę. Strażnik po jego lewej nie był w stanie zasłonić się przed horyzontalnym cięciem na gardło. Rubinowy gejzer wystrzelił z rany, zalewając konającego nadzorcę i jego oprawcę. Wampir szybko oblizał usta, żałując, że nie ma czasu na nic więcej i runął na drugiego Strażnika. Przeciwnik za pomocą wściekłych młyńców kosą zmusił Baala do defensywy. Ostrze miecza i drzewce kosy zderzyły się, zmuszając obu do próby sił. Strażnik powoli zdobywał przewagę, na co zareagował zwężeniem swych świecących oczu, co zapewne miało sugerować mściwy uśmiech. Baal przypomniał sobie o tarczy, z której na razie nie miał żadnego pożytku. W akcie desperacji uderzył ze wszystkich tarczą w jedną z odsłoniętych dłoni Strażnika. Okropny krzyk zmieszał się z gruchotem miażdżonych kości, kosa upadła na ziemię. Wampir zamaszystym, straszliwym cięciem odrąbał nadzorcy ramię razem z łopatką, kończąc jego żywot.

W stronę Baala biegło jeszcze pięciu Strażników, zwabionych przez chaos wywołany przez walczących. Wampira powoli zaczęła ogarniać rozpacz. Jednego zabiłby na pewno, dwóch - prawdopodobnie, trzech - może, ale nie tylu, nawet używając wszystkich swych Mrocznych Darów. Przypomniał mu się amulet, podarowany przez Voradora i okaleczony wampir, przez którego zapewne zaraz zginie.

Baal szybko rzucił się do stołu operacyjnego, trzymając w dłoni artefakt. Leżący wampir wyglądał przerażająco. Miał rozwichrzone rude włosy, twarz zalaną krwią, skośne uszy, podkrążone oczy o tęczówkach w kolorze siarki i paszczę rozwartą do granic możliwości wypełnioną uzębieniem z wydłużonymi kłami. Brzuch wampira był pokryty siecią mocnych szwów. Baal zadrżał na samą myśl, wyobrażając siebie samego operowanego żywcem na wywleczonych wnętrznościach. Spod pleców nieszczęśnika wypływała krew zmieszana z surowicą, musiał mieć kiedyś coś przymocowanego do pleców, być może ten duży, już chłodny kocioł, który leżał pod stołem - pokrywały go kawałki zaschniętej skóry.

Vorador wspominał, że do użycia amuletu wystarczy skupić swą wolę na istocie, którą pragnie się uzdrowić. Zgodnie ze wskazówką, Baal wyciągnął artefakt w stronę okaleczonego wampira, wyrażając życzenie, by został uzdrowiony. Brak reakcji. Zdziwiony agent przyjrzał się jeszcze raz amuletowi, jakby chciał sprawdzić, czy nie jest fałszywy. Po chwili zrozumiał. On nie miał prosić.

- Jako twój cholerny właściciel, żądam, aby ten wampir został uzdrowiony. - Baal ostrożnie wycedził każde słowo, by mieć pewność, że został zrozumiany.

Artefakt jakby tylko na to czekał, gdyż słońce przypominające ośmiornicę rozbłysło złotym blaskiem, rozsyłając swe promienie na zmasakrowane ciało wampira, które szybko zaczęło się regenerować. Rany zaczęły znikać na oczach zdumionego Baala, zastępowane przez oczyszczoną skórę. W kilka sekund wyleczono uszkodzenia nie do naprawienia nawet przez wampirzą regenerację. Blask amuletu zaczął powoli matowieć i zanikać, aż w końcu zgasł całkowicie.

Z operacyjnego stołu wstała istota całkowicie odmienna od tej, którą Baal niedawno widział. Agent Cabal mimo tych wszystkich lat poznał go natychmiast.

Magnus błyskawicznie zerwał się ze stołu operacyjnego. Był taki jak dawniej. Gęste włosy w kolorze ognia, przenikające wszystko, płonące żółcią oczy, dobrze zbudowane ciało atlety, długie, zakrzywione szpony. W kilku długich susach dopadł przerażonych Strażników Więzienia, miażdząc ich i rozdzierając na strzępy. Próbowali się bronić, ale pozostawali całkowicie bezradni wobec oszałamiającej szybkości i przytłaczającej siły Czempiona Kaina.

Kiedy rzeź dobiegła końca, Magnus napił się krwi swych ofiar, zaspokajając głód. Uśmiechnął się przyjaźnie do pobratymca.

- Witaj, Baalu. Długo się nie widzieliśmy, prawda? - zapytał. - Cieszę się, że w końcu ktoś przybył mi na pomoc. Skąd wiedziałeś, że tu będę?

- Nie wiedziałem. Nikt nie wiedział. - odparł szczerze agent. - Wszyscy byli przekonani, że zginąłeś. Wiele się zmieniło od czasów bitwy pod Meridian.

- Powiedz mi... Kto wygrał? - zapytał cicho Magnus.

- Lord Sarafan. - odpowiedział Baal. - Sebastian od samego początku współpracował z Zakonem, wciągnął nas w zasadzkę pod Meridian, zamykając naszą armię w kotle. Początkowo wszystko szło dobrze, Sarafanie nie byli w stanie nam się przeciwstawić i mimo wszystko niewiele brakowało do przełamania ich pozycji. Plan Lorda Sarafan niemal spalił na panewce. Przynajmniej dopóki on sam nie ruszył do walki. Kain zmierzył się z nim w pojedynku, który był wyrównany jak sama bitwa. Byłem niedaleko, widziałem jak walczyli, wszystko ginęło w świetle, jakim wokół siebie roztaczali. Ziemia drżała pod ich stopami, kiedy wymieniali kolejne cięcia. Nagle poczułem, że zaszła zmiana. Nawiedziło mnie uczucie nadchodzącej klęski. Przeczuwając najgorsze przebiłem się przez szeregi Sarafan do Voradora, który na czas pojedynku przejął dowodzenie nad armią. Właśnie wtedy usłyszałem straszliwy krzyk rozpaczy.

- To był nasz Cesarz, prawda? - zapytał Magnus tym samym, cichym głosem.

- Tak. Zdążyłem zobaczyć, jak Lord Sarafan przebił Kaina swym ostrzem i zrzucił w przepaść. Słyszałem jego krzyk, który urwał się, gdy rozgorzały płomienie. Widziałem jeszcze Lorda Sarafan, który podniósł Soul Reavera i uniósł w górę. Bitwa była przegrana. Armia poszła w rozsypkę. Vorador zebrał kogo tylko mógł i zarządził odwrót, z trudem zachowując resztki dyscypliny. Znaleźliśmy schronienie w okolicznych lasach, by potem spróbować przedostać się do większych miast Nosgoth, układając w ten sposób fundamenty pod Wampirzy Ruch Oporu, Cabal. Walczymy tak od pięćdziesięciu pięciu lat.

- Czy Kain...? - zapytał raz jeszcze Magnus.

- Kain nie żyje. - powiedział Baal.

Czas stanął w miejscu dla Magnusa, a kolory poszarzały i wyblakły. Przypomniał mu się sen, dawno zapomniany w szaleństwie, które wywołał w nim Lord Sarafan pięćdziesiąt pięć lat temu.

~

Magnus leży pośrodku korytarza Wiecznego Więzienia, biegnącego gdzieś w nieskończoną ciemność. Ponownie wygląda tak jak wtedy: zmutowany, okaleczony potwór, z ledwością przypominający wampira jakiego można zwykle spotkać. Naprzeciwko niego stoi wysoki wampir otoczony płomieniami, o bladej skórze, czarnych ustach i śnieżnobiałych włosach. Nosi na sobie czarne spodnie z czerwoną chustą przy boku, a na szponiastych dłoniach ma założone naramienniki. Magnus nie jest w stanie wytrzymać spojrzenia jego badawczych, szarych oczu, pełnych władczości i pewności siebie.

- Zdradziłeś mnie, Magnusie. - zaczął Kain. - Zostawiłeś mnie, kiedy potrzebowałem twego wsparcia.

- Nie! Panie, ja tylko chciałem zakończyć tę wojnę! - zaprzeczył energicznie wampir. - Zabijając Lorda Sarafan.

- Kłamiesz. Co ci ofiarował za tę zdradę, mój "czempionie"? - zapytał ironicznie Kain.

- Wyłącznie cierpienie, gdy zawiodłem w swej misji! - załkał Magnus. - Chciałem go zabić, ale nie udało mi się. To pokuta za mą nieograniczoną pychę.

- Uważałem cię za przyjaciela, brata, którego nigdy nie miałem. Ofiarowałem ci wszystko, mielibyśmy pod swym władaniem całe Nosgoth! Jedyne czego od ciebie pragnąłem, to lojalności. I tak mi się odpłaciłeś?

Przerażony Magnus zobaczył, że na ciele Kaina wykwitały kolejne krwawe rany po cięciach miecza. W oddali słychać było triumfalny śmiech Lorda Sarafan. Płomienie zaczęły łakomie pochłaniać ciało Strażnika Równowagi.

- Przeklinam cię, zdrajco. - głos Kaina niczym echo rozległ się w głowie okaleczonego wampira - Niech twoje ciało będzie zniszczone, dusza umęczona a umysł zniewolony przez szaleństwo. Zdrajcy nie zasługują na nic lepszego oprócz całkowitej anihilacji, ciesz się, że chociaż tyle ci pozostawiam.

Mroczny śmiech Kaina rozszedł się po Wiecznym Więzieniu, a Magnus czuł jakby się rozpadał na kawałki. Nagle ciemność pochłonęła wszystko.

~

Rzeczywistość powróciła. Znowu był sobą, z odnowionym ciałem, mając u boku swego wybawcę, którego z dumą będzie mógł nazwać przyjacielem.

- Zdradziłem wszystkich. - mruknął Magnus. - Swój gatunek, Kaina, a przede wszystkim siebie. Straciłem wszystko, ale pozostało mi tylko jedno. Zemsta. Gdzie jest Mistrz Atrius? Tym razem to ja przeprowadzę na nim kilka badań...

Epizod I. W Otchłani Szaleństwa cz. III

Choć wielka komnata była zimna i surowa, w porównaniu do reszty Więzienia była niczym pokój królewski. Na środku pomieszczenia położono czerwony dywan o złotych frędzlach, na którym wyhaftowano jakiś nieznany wzór. Wzdłuż ścian porozmieszczano półki wypełnione najróżniejszymi przedmiotami, których pochodzenia można się było jedynie domyślać. Większość z nich to były różnie nastawione zegary, ale niektóre artefakty mogły mieć bardziej praktyczne zastosowanie. Za dywanem, naprzeciw solidnych, żelaznych drzwi, stanowiących wejście do komnaty, umieszczono dębowe biurko. Leżące na nim dokumenty były ułożone w trzy równe stosy, oprócz tego leżało tam pióro i kałamarz.

W pokoju były dwie istoty. Pierwszą był sarafański emisariusz, Phineas Raum. Człowiek chudy, żylasty, o orlim nosie, ubrany w wyszukane szaty wyższego urzędnika oraz kapelusz z orlim piórem. Drugą istotą był naczelnik Wiecznego Więzienia, mistrz Atrius. Ten z kolei nosił ciemne szaty oraz karmazynowy płaszcz spięty pod szyją niebieską broszą w kształcie klepsydry. Od reszty strażników odróżniał się masywniejszą budową ciała oraz świecącymi jeszcze intensywniejszą zielenią oczami. Emanował od niego spokój i cisza wieczności.

- Wszystko przebiega zgodnie z planem, emisariuszu. - zapewnił Atrius. - Nasza instytucja jest przygotowana na przyjęcie dowolnej liczby... Błądzących.

- Lord Sarafan za kilka tygodni przyśle wam nową dostawę więźniów. - odparł Raum. - Będzie tam kilka ważnych osobistości, z których Wielki Mistrz nie ma już pożytku a nie chce zabić. Szybka śmierć byłaby dla nich zbyt lekką karą.

Zaintrygowany Strażnik wyraził swe zdziwienie za pomocą ruchu swych płonących oczu.

- Dziwne są tak ostre słowa u dyplomaty, mogę jednak dostrzec, dlaczego właśnie ciebie wybrano do tej funkcji. Strzeż się jednak własnych wyobrażeń, które kiedyś doprowadzą cię do zguby.

- Cóż mają znaczyć te słowa? - zapytał urzędnik, który od samego początku był wściekły na Atriusa za brak poszanowania dla jego osoby.

- Dokładnie to, co wyrażają. - odparł obojętnie Strażnik. - Dość jednak o tym, przejdźmy do ostatniej sprawy...

Nagle za żelaznymi drzwiami odgradzającymi komnatę od reszty świata rozległa się seria niepokojących dźwięków. Na początku można było usłyszeć jedynie pospieszne kroki, potem jakieś słowa, a następnie krzyki wzbudzające odruchowy lęk nawet w najmężniejszym sercu. Odgłos miażdżonych pancerzy i kości, ciał rzucanych o ścianę. Mimo lodowatego chłodu panującego w Więzieniu, Raum zaczął się intensywnie pocić.

Żelazne drzwi przyjęły nagły wstrząs i lekko wypukliły się. Kolejne uderzenia powiększały wypukłość. Sarafański urzędnik powoli przesuwał się za plecy Nadzorcy Więzienia licząc na jego protekcję. Atrius wyglądał na kompletnie nieporuszonego.

- Chyba mamy towarzystwo. Schowaj się gdzieś i nie przeszkadzaj, jeśli nie potrafisz pomóc. - rzucił ostro. Raum tym razem nie protestował, posłusznie wykonując polecenie.

Drzwi w końcu puściły, a na środek komnaty wpadli Magnus razem z Baalem, za nimi leżał stos parujących trupów. Phineas Raum zachłysnął się głośno widząc sarafańską zbroję, którą Baal ciągle nosił na sobie. W jednym przeraźliwym olśnieniu zrozumiał całą głębię przebiegłości swych przeciwników. Wiedział, po co tu przybyli. Chciał zaprotestować, użyć swej retoryki, ale strach zmienił jego język w drewniany kołek.

- Cabal przesyła pozdrowienia. - zaczął Baal, wykonując lekki ukłon w stronę Atriusa i Rauma. - Spotykamy się w dość niespodziewanych okolicznościach, nieprawdaż? Pozwólcie, że przedstawię wam Magnusa, najpotężniejszego Czempiona Kaina. On również ma wam coś do przekazania.

- Znam go. - odparł zimno Mistrz. - Mylicie się jednak, jeśli sądzicie, że już wygraliście. Zastanawiam się tylko jakim sposobem udało ci się przywrócić go do dawnej postaci.

- Wchodzi w to magia przekraczająca twoje ograniczone wyobrażenia, szarlatanie. - warknął Baal. - Nigdy nie zrozumiesz potęgi naszej rasy. - Jakiej znowu potęgi? - prychnął rozbawiony Atrius. - Z tego co widzę, to od tysiącleci jesteście rasą tępioną w Nosgoth, pozbawioną dawnych wpływów, zredukowaną do roli drapieżników żywiących się na krwi swych ofiar. My, Strażnicy, jesteśmy obserwatorami, nie interesują nas wasze spory, ale zrobimy wszystko, by móc dalej pełnić swą odwieczną funkcję.

- Dlatego sprzymierzyliście się z Lordem Sarafan? - zapytał Baal.

- Zgadłeś, młodzieńcze. On nas odnalazł i ofiarował wsparcie, w zamian zażądał od nas przysługi...

- Zostania więziennymi psami na posyłki Sarafan? - wtrącił wampir.

Twarz Atriusa przez mgnienie oka zmieniła się w maskę dzikiej wściekłości, by potem znowu stać się tak samo obojętną jak wcześnie.

- Dość tego. - rzucił. - Nie będę słuchał gadaniny niedouczonego dziecka.

- Wobec tego posłuchaj mych argumentów! - krzyknął Magnus, który niespodziewanie rzucił się na Nadzorcę.

Baal korzystając z faktu, że Czempion odwrócił uwagę Strażnika, w dwa skoki dopadł skulonego Rauma i wzniósł go w powietrze trzymając za gardło. Przerażony człowiek krzyknął "oszczędź!", lecz Baal z całej siły rąbnął nim o podłogę, krusząc mu czaszkę i kręgosłup. Mieszanina krwi, kości i mózgu rozlała się po powierzchni.

Atrius z Magnusem walczyli na wyrównanym poziomie. Choć oczyszczony z szaleństwa, wampir był w stanie przeciwstawić się specyficznym atakom Strażnika. Atrius zakrzywiał czas i rzeczywistość do walki ze swym przeciwnikiem. Delikatnie spowalniając upływ czasu był w stanie łatwiej uniknąć ciosu, a przyspieszając mógł zaatakować szybko i celnie. Czempion Kaina oprócz niezwykłej wytrzymałości, szybkości oraz sile, dysponował także Mrocznym Darem Immolacji. Dzięki temu był w stanie wzmacniać swe ciosy żywiołem ognia, a ogarnięty wściekłością przywoływał pełnię swego daru: potężny strumień ognia dezintegrujący swą ofiarę. Niewielu potrafiło przeżyć nawet jeden podmuch, zostawiając po sobie tylko cień.

Furia ataku Magnusa w pierwszej chwili przytłoczyła Atriusa, szybko spychając go do defensywy. W dłoni Strażnika zamigotało ostrze zakrzywionego sejmitaru, które zapłonęło zielonym ogniem. Czas wyraźnie zwolnił, ale ataki wampira wciąż były na tyle szybkie, by dosięgły celu w chwili nieuwagi. Atrius nie zamierzał popełnić błędu w tej grze. Z wielkim zainteresowaniem zauważył, że Magnus był w stanie blokować cięcia miecza gołymi rękoma, gdyż zrogowaciała, stwiardniała skóra wytrzymywała napór, a jakiekolwiek mniejsze rany ulegały natychmiastowej regeneracji. Strażnik musiał zranić wampira w poważniejszy sposób, jeżeli chciał mu naprawdę zaszkodzić.

Magnus po kilku chwilach walki zaczął sapać i odczuwać głęboką wściekłość. Nie był w stanie uczynić Atriusowi jakiejkolwiek szkody, drobne manipulacje czasem oraz wypracowany, precyzyjny sposób obrony nie pozostawiał żadnej luki do wykorzystania. Narzucił jeszcze szybsze tempo, a nawet świadomie pozostawił lukę w obronie, licząc na to, że Strażnik chwyci przynętę.

Atrius w odpowiedzi niewiele zmienił w swej strategii walki, walcząc niczym widmo: nieuchwytny, ale wciąż śmiertelnie niebezpieczny. Unikał większość ataków Magnusa, wykonując skomplikowane akrobacje oszałamiające swą szybkością i perfekcyjnym wykonaniem. Strażnik instynktownie wyczuł rosnący gniew w Magnusie i uśmiechnął się lekko. Zamierzał jeszcze bardziej podsycić ten ogień.

Nagle zauważył lukę w obronie Magnusa. Wampir zbyt wolno przysuwał do siebie lewe ramię po ataku pazurami. Klatka piersiowa i serce zostały odsłonięte na atak. W ciągu milisekund Atrius podjął decyzję i przebiegłym ruchem skierował ostrze na wrażliwe miejsce. Magnus zręcznym piruetem znalazł się przy prawym ramieniu Strażnika. Chwycił rękę trzymającą sejmitar i uderzył w nią pięścią. Atrius poczuł trzask łamanej kości oraz falę bólu promieniującą z okaleczonego miejsca. Odległy krzyk, jakby pochodzący z zaświatów rozległ się w komnacie.

Strażnik wyskoczył w powietrze i potężnym kopnięciem obalił Magnusa na podłogę, wyswobadzając rękę z wampirzego uścisku. Atrius całym ciężarem swego ciała wylądował na klatce piersowej Czempiona, łamiąc mu żebra. Następnie zdrową ręką telekinetycznie przywołał sejmitar, wznosząc go do kończącego ciosu.

Nie zdążył jednak, gdyż zainterweniował Baal, który z daleka obserwował przebieg walki. Agent Cabal potężnym pionowym cięciem chciał przepołowić Strażnika wpół, ale Atrius wyłącznie dzięki spowolnieniu czasu był w stanie zasłonić się sejmitarem, który prawie wypadł mu z drżącej dłoni. Baal zdołał jednak uderzyć go w twarz sarafańską tarczą. Na podłogę chlusnął cienki strumień krwi, a Strażnik jęknął głucho i zatoczył się. Wampir już miał zaatakować znowu, ale przypadkiem potknął się o wystającą rękę Magnusa. To nie było nic wielkiego, ale ten krótki moment pozwolił Atriusowi na otrząśnięcie się z szoku i skontrowanie.

Baal sapnał, widząc szybkość z jaką uderzył mimo swego stanu. Wampir walczył z najróżniejszymi przeciwnikami, ale jeszcze się nie spotkał z kimś takim jak Mistrz Atrius. Prędko zrozumiał, że na początku miał przewagę zaskoczenia i spore szczęście, ale teraz nie mógł liczyć na żadne z nich. Strażnik miał władzę nad czasem. Baal miał wrażenie, że jego własne ruchy były powolne i nieporadne niczym ruchy człowieka w konfrontacji z tą istotą. Ciało wampira przyjmowało kolejne cięcia i uderzenia, słabnąc co raz bardziej. Wampir próbował już wszystkich swych Mrocznych Darów oraz najlepszych ataków, na próżno.

Upadł na zimną posadzkę komnaty, kaszląc i brocząc krwią. Odniósł poważne rany, które mógłby zregenerować, ale wątpił, by Strażnik dał mu na to wystarczająco dużo czasu. Atrius stał nad nim, szeleszcząc cicho swą szatą i wwiercając się w jego duszę swymi płonącymi oczyma. Baal miał wrażenie, że zobaczył Śmierć, która przyszła go zabrać po raz drugi z tego świata. Spojrzał hardo, jakby próbował pokazać, że się nie boi. Wiedział jednak, że nikogo tym nie nabierze, nawet siebie.

Kiedy jednak widmo zbliżało się co raz bardziej, usłyszał znajomy głos.

- Jeszcze nie skończyliśmy. - powiedział Magnus. Nie wyglądał, jakby cierpiał. Wyglądał na zmęczonego, ale w jego oczach płonął ogień, pragnienie zemsty, jedyna rzecz, która dawała chęć do życia. Pragnienie zemsty za siebie, swą rasę i Kaina.

- To koniec, Magnusie. Wygrałem tę partię. Przegrałeś już na samym początku, gdyż dostałeś słabe karty. Takie są wyroki Czasu. - odrzekł spokojnie Atrius.

- Ładnie powiedziane, bo tak się składa, że twój czas dobiegł końca. Ani ty, ani Lord Sarafan nie uciekniecie mej zemście. Może nie zniszczę was w tej postaci, w jakiej mnie teraz widzisz, ale ma siła da szansę mścicielowi, który kiedyś raz na zawsze wyśle was na tamten świat. Może nie dziś, może nie jutro, może nawet nie za sto lat, ale kiedyś będę miał swoją zemstę. - powtórzył Magnus.

Czempion Kaina zgiął się wpół, kurczowo zaciskając pięści przy piersiach. Wyprostował się, wyciągnął ręce przed siebie, składając je ze sobą w nadgarstkach i tworząc kształt półkuli. Poczuł mroczną potęgę przepływającą przez swe ciało. Skumulowana energia rozbłysła kolorem ognia, a w powietrzu rozległ się jakby jęk setek potępionych dusz. Atrius wzniósł telekinetyczne bariery wokół siebie, ale Immolacja okazała się zbyt potężną do zablokowania. Strażnik zaczął krzyczeć okropnie i rzucać się po całej komnacie, jakby próbował zgasić otaczające go płomienie. Choć Baal nienawidził Atriusa, cierpienia, jakim został poddany budziły w nim przerażenie.

Do nozdrzy agenta Cabal dotarł swąd spalonego ciała. Skrzywił się z obrzydzeniem, ale zdołał wstać. Szybkim ruchem zgarnął dokumenty zgromadzone na biurku Strażnika i podszedł do Magnusa.

- Zatem... To koniec? - zapytał Baal.

- Nie. To dopiero początek. - odparł Czempion. - Ciągle jeszcze żyje zabójca mego Cesarza.

- Lord Sarafan.

- Tak.

- Zabiorę cię do Meridian, do głównej kryjówki Cabal. Tam będziemy mogli zastanowić się nad kolejnym ruchem. Z twoja pomocą, będziemy o wiele bliżsi zwycięstwa. - powiedział Baal. - Transport mamy zapewniony, w porcie wyspy na której stoi Wieczne Więzienie jest zacumowany statek. Kapitan jest człowiekiem, ale po naszej stronie. Nie każdemu podobają się rządy Sarafan. - wyjaśnił.

- Zatem chodźmy. - rzucił Magnus, który już zaczął kierować się w stronę drzwi.

- Nie możemy zwracać na siebie uwagi, kiedy dotrzemy do Nabrzeża w Meridian. Przeszukaj ciała i załóż na siebie jakąś szatę Strażnika lub sarafańską zbroję, by zakryć typowe dla nas cechy zewnętrzne.

- Mimo wszystko nie podoba mi się pomysł z tymi ludźmi, nie ufam im. Lepiej wyciąć ich w pień! - zawołał Magnus. - A potem będziemy ucztować.

- Rozumiem, że umiesz sterować statkiem, a do tego samodzielnie? - zapytał retorycznie Baal.

- Hmm... Nie.

- Tak myślałem. Nie martw się śmiertelnikami, są opłaceni przez Cabal i znają swój los, jeśli nas zdradzą. Chodźmy stąd.

Choć starali się wydostać niepostrzeżenie, wpadli jednak na grupę pięciu Strażników, odprowadzających transport więźniów do innego Bloku Więziennego. W ruch poszły kosy i bitwa miała ponownie rozgorzeć. Tym razem jednak nie było wielkich szans na zwycięstwo, gdyż uciekinierzy byli krańcowo wyczerpani po walce z Atriusem. Magnus zdołał jednak zebrać w sobie resztki sił. Wyskoczył w górę i opadł, wbijając swe pięści w ziemię, wywołując w ten sposób potężną falę uderzeniową, która zdruzgotała podłogę i naruszyła konstrukcję fundamentów. Lada chwila cały korytarz spadnie im na głowy. Baal razem z Magnusem biegli tak szybko, jak tylko mogli, z trudem omijając odłamki spadające na ich głowy. Strażnicy początkowo ruszyli za nimi w pościg, ale zostali szybko zmuszeni do odwrotu przez zwały gruzu, które przysypały miejsce w którym jeszcze ułamek sekundy wcześniej znajdowała się para uciekinierów.

Magnus razem Baalem szybko dotarli z pomocą tablic informacyjnych rozmieszczonych przez gospodarzy. Po drodze spotkali tylko jednego Strażnika pilnującego wejścia, którego szybko ogłuszyli, gdyż nie mieli czasu go zabijać. Wyszli przez wrota i okazało się, że minęło ledwie kilka sekund od kiedy młodszy wampir wszedł do Więzienia. Statek "Poskramiacz Fal" ciągle stał zacumowany w porcie.

- Ahoj! Dopiero co weszliście, zapomnieliście czegoś? - zawołał Cornelius Faol, kapitan statku. - Widzę, że przyprowadziliście... Przyjaciela.

- Zadanie zostało wykonane. - powiedział krótko Baal. - Możemy wracać do domu.

- Wieczne Więzienie nigdy nie przestanie mnie zadziwiać, różne o nim krążą opowieści... - powiedział kapitan, który natychmiast udał się do załogi by wydać stosowne rozkazy.

Magnus zwrócił się do agenta Cabal.

- Ledwo udało nam się pokonać Atriusa i jego Strażników, sami nie damy rady Lordowi Sarafan. Czy możemy liczyć na Voradora?

- Oczywiście, choć nie zgadzał się on z Kainem w wielu sprawach, łączyła ich chęć odtworzenia naszej rasy i obalenia władzy ludzi. Pomoże nam w organizacji zamachu na Lorda Sarafan.

- Dobrze. Już niedługo, zemsta będzie moja.

- Nasza, Magnusie. Nasza. - poprawił go Baal.

Odcumowany statek złapał wiatr w żagle i ruszył w drogę do Meridian.

~

- Gdzie on jest? - zapytał jakiś basowy głos.

- Tutaj, szybko! - zawołał wysoki głos.

Czterech Strażników wpadło przez otwarte drzwi do komnaty Mistrza Atriusa, mijając po drodze zmasakrowane trupy swych towarzyszy i Sarafan. Pomieszczenie wyglądało jakby przeszło przez nie tornado. Podłoga, dywan i ściany były zachlapane krwią, biurko zniszczone, a część półek została zmiażdżona. Z kąta komnaty dolatywał zapach spalenizny dolatujący od ciała Mistrza Atriusa zniszczonego przez Immolację Magnusa. Strażnicy szybko dobiegli do powalonego zwierzchnika. Jeden z nich przyklęknął i pochylił się nad twarzą nadzorcy.

Oczy Atriusa otworzyły się gwałtownie, a zielone płomienie znowu zaświeciły swym niezwykłym blaskiem.

Epizod II. Odkrycie cz. I

W tej samej chwili.

Noc zapadła nad Meridian, pogrążając je w ciemności. Miasto opustoszało, sprawiając wrażenie wyludnionego, jedynie wiatr hulał między opuszczonymi ulicami. To było jednak złudne wrażenie, gdyż w rzeczywistości toczyła się gra o większą stawkę. Poza wzrokiem zwykłych ludzi, trwała walka o przetrwanie. Walka bezpardonowa i bez żadnej litości dla każdej ze stron.

Na środku jednej z ulic Niższego Miasta, zgromadziła się grupa kilkunastu mężczyzn, ustawionych w okrąg, wewnątrz którego stała jeszcze jedna postać. To nie była jednak żadna napaść, tylko zgromadzenie.

- Słuchajcie uważnie, Sarafanie. - człowiek w centrum okręgu przemówił mocnym, pełnym pewności siebie głosem. Karmazynowy pióropusz na hełmie i szkarłatny płaszcz przymocowany do glyphowej zbroi płytowej, szeleściły cicho na wietrze. - Raz jeszcze przypomnę wam plan całej akcji. Wchodzimy do środka i unieszkodliwiamy wszelki opór. Pamiętajcie przy tym, by zostawić kogoś żywego w celu szybkiego przesłuchania. Następnie schodzimy do podziemi. Nie mam pojęcia, co tam zastaniemy, ale bądźcie przygotowani na najgorsze. Nadeszła godzina naszej próby, zróbcie dobry użytek ze swoich umiejętności i niech Światłość oświetli naszą drogę.

Inkwizytor Martin Cohen pozwolił sobie na głębszy oddech, kiedy skończył mówić. Przed nim i jego oddziałem stało trudne zadanie. Znaleźli się tutaj, by zniszczyć Kult Płonącej Dłoni, jedną z wielu organizacji kabalistycznych, jakie powołano w ostatnich latach do istnienia. Wiele z nich miało w swych szeregach wampiry, jako guru lub doradców. Istniały jednak takie kulty, które z krwiopijcami nie miały nic wspólnego. Do tej drugiej kategorii należała właśnie Płonąca Dłoń, skupiająca się na rytuałach, których cel pozostawał dla Sarafan nieznany.

Rycerz Martin będąc doświadczonym Inkwizytorem, miał okazję w ciągu wielu lat kariery walczyć z wieloma rodzajami przeciwników. Jako Sarafan, musiał zmierzyć się przede wszystkim z wampirami, ale rejestry Zakonu wskazywały też na wysoką skuteczność Martina w walce przeciw kultystom. Inkwizytor za swe powołanie uważał niszczenie krwiopijców, czuł się nieswojo będąc zmuszonym do walki z ludźmi. Kiedy jednak tylko patrzył w oczy opętanych kultystów, widział jedynie szaleństwo takie same jak u wampirów: żądzę władzy i nienasycony głód.

Sir Martin ciężko pracował przez ostatnie miesiące. Powstanie w Meridian zakończyło się zwycięstwem Zakonu, a Lord Sarafan odnowił organizację Inkwizytorów władających mocami światła. Jej przywódcą został rycerz Martin, który przypadkiem przebudził w sobie ukryte pokłady mocy magicznej. Szybko stworzył solidną hierarchię dowództwa i znalazł nowych członków. Początkowo sam nie wiedział co robić, ale w tajnych archiwach Zakonnej Biblioteki przechowywano książki jeszcze z czasów Pierwszego Zakonu Sarafan. Rycerz znalazł tam wiele podręczników dotyczących natury magii i szkolenia Inkwizytorów, a spora część była autorstwa samych Strażników Filarów, aktywnie wówczas wspomagających Sarafan swą wiedzą i doświadczeniem. Dzięki ciężkiej pracy oraz dyscyplinie, Inkwizytorzy szybko stali się jedną z najskuteczniejszych organizacji w całym Zakonie. Ich zdolności interrogacji oraz magicznego wsparcia były niezastąpione.

Kryjówka Kultu Płonącej Dłoni nie wyglądała imponująco. Zwyczajny, nieco zaniedbany dom. Tynk tu i tam odpadał ze ścian, a dach zardzewiał. Martin pamiętał, że mieszkał tutaj niejaki Thomas Trondl, niegdyś właściciel lombardu, a obecnie jeden z wielu kramarzy handlujących różnościami na Rynku Niższego Miasta. Miał spore problemy finansowe w związku z umiłowaniem hazardu i alkoholu. Czyżby kultyści w zamian za pomoc obiecali uregulowanie spraw Trondla? Teraz to już nie miało znaczenia.

Inkwizytor wskazał gestem duże, dębowe drzwi, blokujące im drogę. Jeden z Sarafan zręcznie otworzył zamek za pomocą wytrychów. Oczywiście oddział mógłby je wyważyć, ale nie chcieli pozbawić się elementu zaskoczenia.

Wkroczyli do środka. Dom od wewnątrz kontrastował z tym, co prezentował na zewnątrz, wyglądał schludnie i czysto, na pierwszy rzut oka idealny. Przedpokój był na tyle duży, by zmieściło się na nim pięciu ludzi, przy ścianie umieszczono wieszaki na obrania i zawieszono niewielkie lustro. Sir Martin gestykulując wskazał swym podwładnym drzwi prowadzące do kuchni i dwóch pokoi. Były jeszcze schody, one również zostały zabezpieczone przez żołnierzy.

W domu nie znaleziono niczego ważnego, ale na piętrze znajdowały się kolejne dwa pokoje: sypialnia rodziców oraz pokój ich dwójki kilkuletnich dzieci, córki i syna.

Ojciec rodziny, Thomas Trondl obudził się z mieczem przyłożonym do gardła. Był to mężczyzna około czterdziestki, szatyn z krótką brodą i o szarych oczach. Jego nalana, czerwona twarz i rozdęty brzuch wskazywały na częsty kontakt z wysokoprocentowymi alkoholami.

- W imieniu Zakonu Sarafan, jesteś aresztowany za zdradę, herezję i spiskowanie. - wygłosił Sir Martin. - Twoja tajemnica została odkryta.

- Ale... Ale ja nie wiem o czym mówicie, panie rycerzu. - wykrztusił przerażony mężczyzna. - Jestem przykładnym obywatelem, prawda, kochanie? - zwrócił się z pytaniem do żony, szczupłej kobiety o smutnych zielonych oczach i wymizerowanej twarzy. Martin miał wrażenie, że dostrzegł kilka siniaków, których nie zasłaniała koszula nocna. Kolejna ofiara domowej przemocy.

- Nie, ja... Tak, tak! Jest wspaniałym człowiekiem, dobrym ojcem i czułym mężem. - skwapliwie zapewniła kobieta, widząc groźne spojrzenie Trondla, jakie jej posłał, kiedy Sarafanie nie patrzyli.

- Wzruszające, ale nie zwiedziesz mnie w ten sposób, pani. Lękasz się go, widzę to. - stwierdził Inkwizytor. - Skończcie to, Zakon złagodzi waszą karę, jeżeli udzielicie mu potrzebnych informacji. Gdzie jest przejście prowadzące do kryjówki sekty?

Z Trondla wyparowały resztki rezonu, chciał zrzucić winę na kogoś innego, ale lękał się zemsty kultystów. Poza tym, ciągle nie wiedział, jak wygląda złagodzenie kary według Sarafan. Podjął decyzję, kiedy przestały nim targać sprzeczne emocje.

- Niech tak będzie, rycerze. Nie mam już sił. Oni ... Oszukali mnie. Mówili, że chcą mi pomóc, początkowo rzeczywiście tak było. Potem jednak przestali, a potrzebowałem pieniędzy. Zacząłem pić, żyłem w ciągłym strachu, niczym zaszczute zwierzę, lękając się ich rytuałów, Sarafan, kogokolwiek. Szantażowali mnie, grozili mi niewyobrażalnymi mękami, gdybym ich zdradził. Błagam, nie pozwólcie im skrzywdzić mej rodziny! Ukarzcie mnie, ale nie pozwólcie! Pokażę wam wejście do ich podziemnej kryjówki.

- Dobrze, jeśli nas nie zwiedziesz, możesz liczyć na naszą pomoc. Zakonowi Sarafan nie jest obce przebaczenie, choć wielu może mieć odmienne zdanie. Osobiście dopilnuję, by twoja rodzina pozostała bezpieczna. Teraz do pracy.

Thomas Trondl zaprowadził ich na dół, do pokoju dziennego, gdzie rodzina przyjmowała gości. Pomieszczenie było szerokie i przestronne, na brązowym dywanie pośrodku umieszczono szeroki drewniany stół z postawionym wazonem kwiatów. Po bokach mebla rozmieszczono dwa wygodne fotele, choć nieco poobdzierane i długą, miękką sofę. Pod jedną ścianą umieszczono szafę pełną talerzy i sztućców, a na drugiej zawieszono kilka obrazów przedstawiających martwą naturę i wschód słońca nad meridiańskim morzem.

- Trzeba przesunąć ten stolik z kwiatami, panowie rycerze. - powiedział Trondl.

Inkwizytor Martin wskazał dwóch Sarafan, by wykonywali polecenia mężczyzny. Rozkaz szybko został wykonany.

- Teraz zabierzcie stąd ten dywan. - kontynuował Thomas.

Sarafanie zobaczyli drewnianą klapę, którą natychmiast podniesiono. Odsłonił się otwór, z którego powiało zimnym, zatęchłym powietrzem. To było przejście, którego szukali, znajdowało się niemal pod nosem ludzi, którzy tu przychodzili.

- Sprytne. - stwierdził Martin. - Tak blisko, wszyscy szukaliby w piwnicy lub bawili się w macanie ścian do skończenia świata, tymczasem rozwiązanie istniało w zasięgu ręki.

- Czy teraz, mogę odejść? - zapytał nerwowo Trondl. - Nigdy nie byłem tam na dole.

- Możesz odejść, ale nie samotnie. - odparł Inkwizytor. - Niedaleko stąd stacjonuje drugi oddział Sarafan, powinni już zgodnie z planem znaleźć się w pobliżu. Henryku. - Inkwizytor przemówił do jednego z rycerzy. - Zabierz całą rodzinę i zaprowadź ją do drugiego oddziału. Przekaż im, że wkroczyliśmy do kryjówki, niech natychmiast podążą naszym tropem.

- Rozkaz, panie! - zakonnik zasalutował i zabrał Trondla ze sobą.

Inkwizytor westchnął głęboko, jakby nabrał oddechu przed skokiem do wody, a następnie zstąpił w czeluść.

Epizod II. Odkrycie cz. II

Wąski tunel, rozświetlony światłem przymocowanych do ścian pochodni, początkowo schodził w dół, ale już od jakiegoś czasu biegł prosto jak strzała w nieznanym kierunku. Sarafanie poruszali się jeden za drugim, najciszej jak potrafili, licząc na zachowanie przewagi zaskoczenia. Sir Martin nie wątpił, że kultyści mieli do dyspozycji więcej takich tuneli w całym Meridian, by móc rozszerzać swe plugawe wpływy oraz mieć kilka dróg ucieczki. Sarafanie muszą odnaleźć je wszystkie i zabezpieczyć, a potem zniszczyć całą organizację.

Czas mijał powoli, a powietrze stawało się nieznośnie parne i duszne. Niema groźba wisiała w powietrzu. Inkwizytora ogarnęły złe przeczucia, w to wszystko zamieszane były mroczne moce, chroniące tajemnic, których nie powinien poznać żaden człowiek.

- Myślę, że wbrew informacjom, jakie zdobyliśmy, w to wszystko są zamieszane wampiry. - szepnął Johan Strauss, zastępca Martina w hierarchii Inkwizytorów. Był to mężczyzna w wieku około trzydziestki, z opaloną twarzą poprzecinaną licznymi bliznami i sumiastym wąsem podkręconym do góry. Służył dobrze, ale też wiernie. - Tylko one mogą roztaczać wokół siebie taki smród zepsucia, Martinie.

- Nie ma ich tutaj, nie wyczuwam ich ani ja, ani glyphowa zbroja. - odparł Inkwizytor.

- Teraz są nieobecni, ale mogą wrócić. - nastawał Johan. - Powinniśmy zaczekać na wsparcie...

- Które podąża tuż za nami. - przerwał mu rycerz. - Im dłużej zwlekamy, tym większa szansa wykrycia. Ruszamy natychmiast, ale nie na oślep. Dokonamy szybkiego zwiadu, kiedy reszta oddziału dołączy do nas.

W końcu tunel dobiegł końca. Sarafanie znaleźli się w szerokiej hali, przypominającej wnętrze świątyni. Zakonnicy od razu poczuli się nieswojo, gdyż wnętrze wyglądało niczym wyjęte z koszmaru. Sczerniałe ściany i filary nadawały ponury nastrój temu miejscu. Duszne, gorące powietrze odbierało oddech, jakby sam budynek chciał wyrządzić krzywdę intruzom. Najgorsza była głucha, nienaturalna cisza, opadająca na rycerzy niczym całun, tłumiąca ich i zmuszająca do uległości. Strach zakradł się do sarafańskich serc.

- To jakaś czarna magia. - stwierdził któryś z Sarafan. - Światłości, chroń nas przed cieniami.

- Tutaj i całej armii nie starczy. - jęknął drugi. - Chyba jeden Lord Sarafan mógłby rozpędzić zło, jakie się tu zalęgło.

- Cisza! - rzucił twardo sir Martin. - Jesteście Sarafanami, jeśli nie wy, to kto się przeciwwstawi ciemności? Wyobraźcie sobie, na co byli wystawieni nasi poprzednicy, którzy pięćdziesiąt pięć lat temu walczyli z całą potęgą wampirów. To, czego teraz doświadczamy, to niedobitki zła, któremu pozostał jedynie strach. Wspomnijcie na wasz status i odrzućcie lęk.

Inkwizytor westchnął z ulgą. Udało mu się zniszczyć kiełkujące ziarno paniki, ale nie wiedział na ile ten efekt będzie trwały. Ruszyli dalej, krocząc ostrożnie przez czarną salę. Na podłodze znajdowały się plamy krwi, wiele z nich było jeszcze świeżych. Idąc wzdłuż ścian, Sarafanie odkrywali niewielkie pokoje, stanowiące być może kwatery mieszkalne. Niektóre z nich były jednak salami tortur, pełnymi przerażających, zakrwawionych narzędzi, którymi władały wprawne ręce. Ofiarom zadawano jak najwięcej bólu, jednocześnie pozostawiając je jak najdłużej przy życiu. Na ścianach pomieszczeń wymalowywano krwią jakieś symbole, które musiało być kabalistycznym pismem kultystów. . Ich znaczenie pozostawało zagadką dla Inkwizytora.

Ostatecznie Sarafanie stanęli przed kamiennymi wrotami. Przejście było wysokie na pięciu mężczyzn, a jego połowy połączono wielką, kościaną głową pełną zębów wielkości wskazującego palca oraz wystających, kręconych rogach.

- Cóż to za potworność? - zapytał jakiś rycerz.

- Nie wiem, ale nie chciałbym spotkać się z tym... Czymś za jego życia. - odparł szczerze Johan.

- Wiele by z ciebie nie zostało. - dodał sir Martin. - Wątpię, by ten potwór żywił się zieleniną.

- Panie, za tą bramą rozlegają się jakieś głosy! - zameldował zalarmowany żołnierz. - Można je zrozumieć!

Sarafanie natychmiast zbliżyli się do drzwi i zaczęli nasłuchiwać.

- Chwalcie naszego pana, który wskaże nam drogę do potęgi! Błogosławieni są jego słudzy! - zadeklamował donośny, natchniony głos mężczyzny.

- Słuchamy i jesteśmy posłuszni! - odpowiedziano chórem.

-Już niedługo objawimy się całemu Nosgoth, które zrozumie ogrom swych błędów. - kontynuował mówca. - Ani Sarafanie, ani wampiry nie staną na naszej drodze! Wszystkich czekają płomienie!

- Ich czas dobiegnie końca, jak zostało przepowiedziane! - kolejna odpowiedź.

Sarafanie spojrzeli po sobie i w niemej zgodzie skupili swą wewnętrzną moc na drzwiach. Większość członków Inkwizycji dowodzonej przez sir Martina potrafiła posługiwać się magią światła, jednak neutralne umiejętności również były dla nich dostępne. Zakonnicy telekinetycznie pchnęli drzwi, otwierając je, następnie zaczęli skradać się w kierunku głosów.

Ukryci w cieniach, zobaczyli w oddali czarny, zakrwawiony ołtarz, przed którym stał jakiś człowiek odziany w ceremonialne szaty, pełne złota i czerwieni. Na twarzy miał złotą maskę z rogami, nadającą mu upiorny wygląd. Zgromadzeni u stóp ołtarza kultyści byli ubrani w brudne, jasne szaty ściągnięte w biodrach czerwonymi sznurami. Każdy z nich nosił taką samą maskę jak kapłan.

- A teraz... Chwalcie Ghor"ak'Khala, dawcę wolności! - wezwał hierarcha.

- Słuchamy i jesteśmy posłuszni! - odrzekł tłum.

- Obdarzył nas wolnością oraz władzą nad ogniem! Nasze dłonie płoną na jego chwałę!

- Żyjemy by służyć! Słuchamy i jesteśmy posłuszni!

- Oto ofiara, będąca pamiątka dnia, w którym się nam objawił. Krew tych ludzi nasyci naszego boga! - zawołał kapłan, wskazując grupkę związanych kobiet, mężczyzn i dzieci w podartych strojach. Wokół nich stali uzbrojeni w miecze oraz włócznie strażnicy, noszący skórzane zbroje lub kolczugi.

Na gest kapłana, jeńcy zostali spędzeni do ołtarza niczym bydło. Jako pierwszego wybrano trzęsącego się niczym osika blondyna o wytrzeszczonych oczach. Wierzgał się tak mocno, że trzech strażników musiało go przytrzymać. Kapłan zbliżył się do skazańca i wykonał jakiś gest nad jego głową. Twarz blondyna rozjaśnił ekstatyczny uśmiech.

- Myliłem się w swych wierzeniach! Chwalmy naszego boga, Ghor'ak'Khala! - wykrzyczał.

- Słuchamy i jesteśmy posłuszni. - tłum ponownie odśpiewał swą mantrę.

- Tak moc naszego pana odmienia ludzkie serca! - dodał kapłan.

Hierarcha wziął sztylet i wzniósł go nad świeżo nawróconego skazańca.

Ostrze opadło. Powtórzenie. I jeszcze kilka razy.

Człowiek krzyczał, kiedy broń kapłana wbijała się w jego pierś. Krzyk szybko przeszedł w głuchy bulgot, aż w końcu ustał zupełnie. Duchowny zmienił sztylet na młotek, którym szybko rozłupał żebra. Następnie włożył rękę i mocnym szarpnięciem wyrwał wciąż bijące serce skazańca. Zbliżył je do swych ust, wymamrotał jakieś słowa i wrzucił do ognia, płonącego za nim na ogromnym palenisku. Płomienie buchnęły jakby w geście aprobaty.

- Za Zakon! - bojowy okrzyk rozszedł się powietrzu. - Naprzód, Sarafanie!

Zakonnicy uderzyli z cieni na zdezorientowanych kultystów, których szybko rozproszyli mimo braku przewagi liczebnej. Inkwizytor Martin pierwszy rzucił się w najgęstsze miejsce, siejąc śmierć gdzie tylko skierował miecz. Johan Strauss, jego adiutant, dzielnie mu sekundował w krwawym dziele. Sarafanie nacierali z taką furią, jakby każdy z nich prześcigał się w zawodach na liczbę zabitych kultystów. To był jednak gniew jaki w nich wezbrał na widok zbrodni dokonywanych przez Kult Płonącej Dłoni.

Sir Martin szybko wymienił ciosy z najbliższym strażnikiem, łatwo przebijając jego lewe płuco. Kolejny postępował już znacznie rozważniej, starając się trzymać Inkwizytora na dystans z pomocą włóczni. Przez moment walczyli tak, ale w końcu rycerz uderzył w broń przeciwnika tarczą, łamiąc drzewce. Zdziwiony kultysta nawet się nie bronił, kiedy Sarafan rozpłatał mu szyję. Trzeci kultysta przywołał ogień do swych rąk i z głośnym krzykiem wysłał ogniste pociski w kierunku rycerza. Inkwizytor wywołał telekinetyczną tarczę, absorbując atak, a następnie szybko skrócił dystans. Przeciwnik w desperacji wysłał ognistą falę, ale uświęcona tarcza osłoniła rycerza przed zagrożeniem. Zamach mieczem i głowa kultysty rozstała się z ciałem.

Po prawicy sir Martina, Johan mężnie stawał naprzeciw kolejnym wyznawcom, wspierany przez kilku Sarafan. Potrafił korzystać z magii, ale nie był tak silny jak jego przełożony w tej sferze, dlatego polegał na bardziej bezpośrednim podejściu. Buzdygan rycerza wirował w tłumie walczących, miażdżąc ciała wszystkich, którzy ośmielili się stanąć mu na drodze. Jakiś kultysta, krzycząc gardłowo w swym rytualnym języku, próbował zabić Johana mieczem i sztyletem. Zakonnik pewnie przyjął atak na tarczę. Skontrował na głowę przeciwnika, ale spudłował. Ponownie zasłonił się tarczą, czekając na błąd przeciwnika. Z niemal nadludzką szybkością wyrobioną przez lata praktyki, opuścił buzdygan na rękę wyznawcy, łamiąc ją w przegubie. Zraniony przeciwnik wypuścił oręż i złapał się za ranę, a Johan natychmiast skierował swą broń na pierś kultysty, miażdżąc mu większość żeber i uszkadzając organy. Rycerz dobrze się nauczył gdzie ma atakować, by powodować największe szkody.

Sarafanie dotarli niebezpiecznie blisko do ołtarza, zostawiając za sobą długie rzędy okaleczonych ciał. Kapłan rzucał klątwy, zaklinał swego "boga" i wzywał do walki, ale poza tym wiele nie robił. Niemniej, stało wokół niego kilkunastu elitarnych kultystów uzbrojonych w miecze i tarcze, a do tego noszących kolczugi. Niektórzy przywołali płomienie do swych dłoni. Zakonników czekała ciężka przeprawa.

- Jak śmiecie występować przeciwko Kultowi Płonącej Dłoni? - krzyknął kapłan. - Jakim cudem udało wam się dotrzeć do serca naszej świątyni, świętej siedziby Ghor'ak'Khala... Ach, już rozumiem. Trondl nas zdradził. Mogłem się tego spodziewać, kiedy tylko rozprawimy się z wami, znajdziemy i jego. Potem będziemy kontynuować nasze plany, gdyż nasze przygotowania są niemal zakończone! Wielkie Przywoływanie, które sprowadzi Ghor'ak'Khala do Nosgoth!

- Sporo planów, jak na jedną noc. - zauważył Martin. - Biorąc pod uwagę, że przed tobą stoją Inkwizytorzy Zakonu Sarafan, jesteś bardzo pewny siebie.

- Ludzie małej wiary! Już niedługo ujrzycie chwałę naszego boga, kiedy wasze serca zostaną złożone w ofierze! Zrozumiecie swe błędy i dostąpicie oświecenia! - zawołał kapłan. - Posłuchajcie...

- To ty mnie posłuchaj, zdrajco i nikczemniku. - wycedził Inkwizytor Martin. - Jesteś oślizgłym, zdegenerowanym potworem, który żeruje na obłędzie innych, deprawując ich do własnych celów i odbierając im prawo decydowania o własnym losie. Chętnie zatopię mój miecz w twym czarnym sercu.

- Wolna wola to iluzja. - zaśmiał się kapłan. - Jesteśmy niczym pionki na szachownicy Przeznaczenia, możemy jedynie wypełniać swą rolę u wielkich, którzy jako jedyni potrafią coś zmienić. Nie jesteśmy aż tacy różni, Inkwizytorze. Ty wierzysz w swego Lorda Sarafan, jak ja wierzę w Ghor'ak'Khala. Czemu uważasz, że on jest lepszy? Przecież byłeś wtedy, pięć miesięcy temu, kiedy Meridian spłynęło krwią, jak Lord Sarafan skazał na śmierć tysiące. To ma być szlachetny władca, prowadzący Nosgoth ku szczęściu i przyszłości?

- Ci, którzy zginęli, zdradzili nas. Zatruli serca tych, którzy chcieli dobra Nosgoth i normalnego życia. Nie było innego wyboru. - odparł Martin.

- To była zwykła rzeźnia, eliminacja politycznych przeciwników, mój drogi rycerzu. - powiedział kapłan.

- Tam były też wampiry, to właśnie przez nich doszło do tego wszystkiego. Kiedy krwiopijcy przepadną razem z wami, heretykami, w Nosgoth nastanie pokój i ład. - wyjaśnił rycerz.

- Dobrze odrobiłeś swoją lekcję. - pochwalił duchowny. - Z pewnością w ognistych oczach Lorda Sarafan zakręciłaby się łza wzruszenia. Posłuchaj własnych słów: "Chętnie zatopię mój miecz w twym czarnym sercu.". To mają być słowa obrońcy światłości? Nienawidzisz nas z całego serca, żadne rycerskie kodeksy ani zasady tego nie ukryją. Stajesz się tym z kim przysięgałeś walczyć, przyznaj się, ilu ludzi masz na swym sumieniu... Łowco wampirów?

- Nie słuchaj go, Martinie! - zawołał Johan. - To wąż, który sączy jad do twej duszy!

- Nie musisz mi tego przypominać. Dość tego, to już koniec. - zakończył Inkwizytor.

Sarafanie natarli na strażników kapłana, wiążąc się z nimi w śmiertelnej walce. Walce, która być może miała zadecydować o przyszłości Nosgoth.

Epizod II. Odkrycie cz. III

Inkwizytor Martin wypracowanym przez lata odruchem zablokował cięcie miecza kultysty na swej tarczy. Odepchnął przeciwnika, wybijając go z równowagi i skontrował własnym atakiem, sarafańskie ostrze przebiło fanatyka na wylot. Człowiek rzygnął spod maski krwią w stronę rycerza i z szaleństwem w oczach skoczył do przodu jeszcze bardziej nadziewając się na ociekające posoką ostrze. Zaskoczony Martin wdał się z kultystą w krótką szarpaninę, przypadkiem zrywając jego demoniczną maskę.

Nienaturalnie wielkie i czarne oczy pełne nienawiści wyzierały spod zalanej krwią twarzy, wpatrując się intensywnie w twarz rycerza. Martin wypuścił miecz z dłoni, odruchowo pragnąc uciec jak najdalej od tej abominacji. Kultysta, zupełnie niezrażony faktem, że sarafański miecz ciągle tkwił w jego ciele, podążał za nim, krzycząc coś zupełnie niezrozumiałego. Inkwizytor opamiętał się i uderzył go na odlew tarczą, powalając na ziemię. Powtórzył zabieg, opuszczając tarczę na kark fanatyka. Rozległ się chrzęst łamanych kości, a przerażający przeciwnik w końcu zakończył swój żywot.

Nie tylko Sir Martin musiał toczyć podobny pojedynek. Sarafanie z trudem przebijali się do ołtarza i ogromnego paleniska, gdyż elitarni kultyści byli liczni, dobrze wyszkoleni i niechętnie poddawali się śmierci, jakby ból uważali za błahostkę. Inkwizytor przypuszczał, że musiała na nich wpływać potężna magia lub specjalnie sporządzone narkotyki.

Kapłan kultystów wycofał się do tyłu, omijając szerokim łukiem ogromne palenisko. Kilkanaście kroków dalej stała grupa akolitów ustawiona w okręgu. Na podłodze rozrysowano krwią zmieszaną z uświęconą kredą kabalistyczne symbole. Akolici nucili pod maskami słowa przyzwania.

Kapłan uśmiechnął się. Większa część rytuału dobiegła końca, ofiara z ludzkich serc złożona na ołtarzu została przyjęta przez jego boga. Teraz musiał dokończyć reszty ceremonii. Przywódca kultu wzniósł ręce do góry i zaintonował nową pieśń, którą akolici szybko podchwycili. Pośrodku magicznego okręgu zaczęły migotać iskry karmazynowych błyskawic, kiedy kultyści zaczęli ustanawiać fizyczne połączenie pomiędzy Światem Materialnym a Demonicznym.

Tymczasem Sarafanie zdołali nie bez strat dotrzeć do ołtarza, uwolnić jeńców i wybić większość obrońców.

- Napierajcie dalej, już prawie ich złamaliśmy! - zawołał Inkwizytor. - Johan, zostaw mi kilku ludzi, zaraz do was dołączę.

- Rozkaz, Martinie! - odpowiedział jego zastępca, Johan Strauss. - Naprzód, Sarafanie! Żadnej litości!

- Jaka jest wasza historia? - dowódca zwrócił się teraz do uwolnionych więźniów, grupy mężczyzn i kobiet w różnym wieku oraz dzieci.

- Większość została porwana ze swych domów. - odpowiedział wysoki, dobrze zbudowany brunet. - Choć znajdą się i tacy, których kultyści dorwali w biały dzień!

- Uratowaliście nas przed tymi potworami w ludzkiej skórze! - dodała jakaś zabrudzona blondynka w obdartej tunice. - Modliłam się żarliwie o ratunek i przybyliście! Wy, Anioły Światłości!

- Chwała Zakonowi Sarafan! - wyzwoleńcy wykrzyknęli chórem, a w oczach Inkwizytora zakręciła się łza wzruszenia. "Po to żyjemy. My, Sarafanie. By bronić tych ludzi, ochraniać ich i prowadzić. Tak musiał czuć się Wielki Inkwizytor Raziel, kiedy uratował Nosgoth przed przeklętym Janosem Audronem."- pomyślał.

- Na pomoc zmierza nam drugi oddział. Ci dzielni rycerze - tu Martin wskazał zakonników, jakich pozostawił mu Johan. - Wyprowadzą was na wolność.

Kiedy odchodził, wciąż słyszał i czuł wdzięczność uwolnionych. Jeśli tam był ktoś, kto nie przepadał za Sarafanami, to musiał w nim tę niechęć mocno podkopać. Martin uśmiechnął się. Kolejna dusza zbawiona.

Pozostali zakonnicy, do których wkrótce dołączył rycerz, dalej nacierali w kierunku kręgu przywoływania, coraz mocniej spychając wciąż broniących się zaciekle magią i orężem kultystów. W powietrzu roiło się od magicznych pocisków wysyłanych przez obie strony, odłamków broni i pancerzy. Sarafanie ślizgali się po zakrwawionych ciałach swych wrogów, kiedy zbliżali się do kapłana i jego akolitów.

Nie mieli szans dotrzeć na czas, gdyż połączenie pomiędzy światami zostało już ustanowione. Wielki, karmazynowy wir iskrzył i migotał przed oczyma walczących, kiedy kultyści kończyli swój rytuał.

- Ghor'ak'Khal przysyła nam na pomoc swych najpotężniejszych wyznawców. - zawołał kapłan. - Chwalmy naszego Mrocznego Boga i cieszmy się, że kiedyś dostąpimy zaszczytu przemiany w tak dalece nas przewyższające istoty!

Z portalu wyszła przerażająca istota. Demon był wysoki i chudy, poruszał się na cienkich, lecz umięśnionych kończynach, z jego pleców wyrastały dwie proste wypustki przez które przepływała energia. Zamiast uszu posiadał rogi, które łączyły się ze sobą nad potworną głową, której najbardziej charakterystycznymi cechami były złote, intensywnie świecące oczy i szczęka pełna ostrych kłów. Zamiast łap, demon posiadał potężne szczypce, którymi kłapał, wytwarzając prąd elektryczny. Na jego widok walczący zatrzymali się.

Tuż za nim zaczęły wychodzić kolejne demony. Sarafanie zobaczyli pochylonego, różowego demona o rozczapierzonych pazurach, mającego garby na plecach, przechowujące chmury ciemnozielonego gazu, którego wdychanie osłabiało każdego przeciwnika. Następną bestią, która pojawiła się na wezwanie kultystów był zielony, zgarbiony demon, walczący odnóżami przypominającymi kosę i szpikulec.

Przez portal przybył też czwarty przybysz. W rozbłysku światła pojawił się wielki, czerwony demon o wysokości co najmniej dwóch mężczyzn. Jego głowa przypominała czaszkę, jaką Sarafanie wcześniej widzieli na wrotach prowadzących do świątyni. Z pleców demona wyrastały czarne, grube kolce, a pod potężnymi kopytami drżała ziemia.

- Nareszcie wolni, by spustoszyć Nosgoth. - przemówił. - Mój pan, Ghor'ak'Khal przybędzie wkrótce, ale jeszcze nie teraz. Nie uważa tych niewiernych, zgromadzonych tutaj, za godnych oglądania jego majestatu. - demon wskazał ogromnym palcem w stronę Sarafan. - Mój pan wie, po co tutaj przybyliście. Przekażcie waszemu Lordowi Sarafan, że nie zdoła nas powstrzymać.

- My to zrobimy. - odparł hardo Sir Martin. - Stoicie przed Inkwizytorami Zakonu Sarafan, nie wam się mierzyć z potęgą Światłości.

- Oczywiście, maluczcy ludzie. - zarechotał demon. - Jesteście tacy zabawni, kiedy wygłaszacie takie dumne deklaracje. To tylko zwiększa mój apetyt. Pytanie, kto pójdzie na przystawkę? Ciebie, mój drogi dowódco. - demon skinął głową w kierunku Martina. - Zostawiam na deser. Pora umierać, Sarafanie.

Zakonnicy wycofali się, tworząc zwarty szyk. Demony zaczęły powoli zbliżać się w stronę ludzi, kłapiąc zębami i głośno tupiąc. Resztki kultystów, które przetrwały natarcie Sarafan dołączyły do stworów po ich flankach. Inkwizytor zaklął pod nosem, zdając sobie sprawę, że jeśli chcą pokonać te istoty, to muszą je otoczyć i atakować z kilku stron. Przypominało to trochę osaczanie wampirów, tyle że "trochę" przerośniętych.

Demon elektryczny bez żadnego ostrzeżenia rzucił się w największą ciżbę Sarafan, chwytając jednego z zakonników w swe szczypce i rozpraszając resztę. Potwór ścisnął mocniej nieszczęśnika, porażając go śmiertelnie prądem, a następnie rzucił martwe zwłoki w pozostałych Sarafan, powalając w ten sposób dwóch z nich.

Jednocześnie różowy demon zaczął rozpylać chmury gazu, wywołując kaszel i zawroty głowy u swych ofiar. Stwór dopadł osłabionego Sarafana i zrobił użytek ze swych pazurów, okrutnie masakrując bezbronnego rycerza. Kultyści wznieśli okrzyki triumfu i ruszyli za swymi sojusznikami. Bitwa ponownie rozgorzała, ale tym razem na innych zasadach.

Inkwizytor Martin wziął głęboki oddech i zaszarżował, prowadząc za sobą trzech Sarafan, w stronę różowego demona, który widząc to, zaczął znowu rozpylać gaz. Niezrażony rycerz zmniejszył dystans i odrąbał dwa szpony stwora uświęconym mieczem. Demon ryknął, jednocześnie młócąc wściekle powietrze. Podkomendni Martina otoczyli potwora, atakując z doskoku. Grupa elitarnych kultystów chciała ruszyć na pomoc, ale została powstrzymana przez drugi oddział Sarafan, który właśnie dotarł na pole bitwy i mimo obecności demonów, aktywnie włączył się do walki.

Johan, adiutant Martina razem z pomocą czterech Sarafan atakował zielonego demona, który jak się okazało, potrafił pluć kwasem. Zakonnicy poznali tę broń, kiedy jeden z nich stał się ofiarą tego ataku. Demon splunął na twarz nieszczęśnika, która zaczęła skwierczeć i rozpuszczać się. Cierpienia człowieka zakończyła kosa, niemal przecinając człowieka na pół.

Nauczeni gorzkim doświadczeniem, Sarafanie wznieśli tarcze do góry i zaczęli zacieśniać okrąg wokół kwasowego demona. Bestia zaczęła pluć na wszystkie strony, próbując dosięgnąć swych przeciwników, ale tarcze skutecznie zasłaniały Sarafan przed niebezpieczeństwem.

- Użyjmy świętych pocisków! Ognia! - krzyknął Johan.

Rycerze przyklękli i wystrzelili salwę błękitnych pocisków ze swych mieczy, które trafiły demona w korpus. Sarafanie kilkukrotnie powtórzyli magiczny atak, raniąc stwora w widoczny sposób. Demon brocząc krwią z kilku ran, zaszarżował w stronę Johana, jednocześnie zamierzając się ostrzem na głowę oficera. Rycerz próbował zejść mu z drogi, ale nie zdążył, gdyż demon uderzył w niego jak taran, wyrzucając w powietrze. Potwór zamachnął się kosą, ale łut szczęścia sprawił, że ostrze chybiło celu.

Sarafan ciężko uderzył o ziemię, wypuszczając buławę z dłoni. Demon doskoczył do niego, próbując dokończyć dzieła. Kosa opadła, ale Johan zdążył ją zablokować tarczą. Stwór zasyczał i pchnął szpikulcem będącym drugą kończyną, jednak rycerz w akcie desperacji chwycił za szpikulec wolną ręką, gdy igła znalazła się tuż przy jego gardle. Adiutant Martina był bardzo silnym człowiekiem, ale wiedział, że długo nie wytrzyma próby siły z kwasowym demonem.

Jednocześnie pozostali zakonnicy ruszyli na pomoc swemu przełożonemu, strzelając w demona pociskami energii, który po raz kolejny wznosił kosę do kończącego ciosu. Jakiś zabłąkany pocisk rozprysł się na potwornej twarzy, wywołując krzyk bólu. Johan szybko wykorzystał chwilę nieuwagi i sięgnął po leżącą obok buławę. Wkładając wszystkie swoje siły w ten cios, oficer zamachnął się na szpikulec demona, łamiąc go w połowie. W tej właśnie chwili stwora dopadli Sarafanie, którzy zaczęli siec go bez opamiętania.

Tymczasem Inkwizytor Martin właśnie kończył sprawę z gazowym demonem, odrąbując mu głowę horyzontalnym cięciem miecza. Jeszcze większy obłok ciemnozielonego gazu ulotnił się z ciała dogorywającej istoty. Sarafanie pospiesznie uciekli od trującego obłoku. Martin zdążył po drodze zobaczyć Johana, z którym miał tylko moment, by zamienić kilka słów.

- Jednak da się ich zabić, Martinie! - zawołał oficer, przekrzykując bitewny zgiełk. - Mają cholernie mocne pancerze, ale zdeterminowany Sarafan może je przebić!

- Drugi oddział dołączył do nas! W samą porę, sytuacja stawała się krytyczna! - odrzekł Inkwizytor. - Musimy jak najszybciej dopaść kapłana i jego akolitów, zanim przybędzie tu więcej demonów!

- Ich śmierć zamknie portal?

- Nie wiem, ale to nie zmienia faktu, że muszą umrzeć. - odparł Martin. - Przekaż rozkaz, niech drugi oddział dalej skupia się na kultystach, my zajmiemy się demonami.

Wspomniana jednostka z trudem odparła szaleńczy atak kultystów, ponosząc ciężkie straty, ale teraz Sarafanie przeszli do ofensywy, wybijając większość pozostałych czcicieli. Wielki czerwony demon razem z elektrycznym u boku siali zniszczenie w szeregach Zakonu, nie dostrzegając, że bitwa znowu obraca się na ich niekorzyść. Za nimi stali w szeregu kapłan oraz jego akolici, zsyłając fale ognia na swych wrogów i nucąc pieśni ku chwale swego boga. Sarafanie próbowali chronić się przed płomieniami używając tarcz, a bardziej uzdolnieni w magii Światła stawiali telekinetyczne tarcze.

Sir Martin właśnie dołączył do reszty swego oddziału, kiedy zobaczył biegnącego w jego kierunku czerwonego demona. Rycerz i otaczający go Sarafanie rozproszyli się, przyjmując pozycje obronne.

- Nareszcie, Inkwizytorze. Cieszę się, że żyjesz, pamiętasz moję obietnicę, prawda? - zapytał demon.

- A czy ty pamiętasz moją? - odparł Martin.

- Nie odczuwam lęku przed waszymi pogróżkami, malutki człowieczku. Wasza walka jest bezcelowa, połóżcie się i poczekajcie na śmierć...

Jakiś Sarafan zaszarżował na niego, ale olbrzym trzepnął go ogromną łapą, wyrzucając nieszczęśnika kilkanaście metrów dalej. Zakonnicy wystrzelili salwy pocisków energii, które jednak nie były wystarczające by przebić grubą, zrogowaciałą skórę potwora.

- Przestańcie, to łaskocze! - zarechotał demon. - To się robi tak!

Z wielkich palców istoty wyszły wielkie kule ognia, które zaczęły ścigać Sarafan i wybuchać blisko nich, pozostawiając kratery w podłodze. Niektórzy zdołali jednak wyjść bez szwanku, jak Sir Martin, stawiając telekinetyczne bariery. Inkwizytor zaatakował demona, wspierany po obu flankach przez dwóch Sarafan. Potwór miotał w ich stronę ogniste kule, które jednak nie były w stanie przebić magicznych tarcz. Demon przyklęknął i zionął ogniem, zmuszając Sarafan do zatrzymania się w miejscu, gdy ich telekinetyczne bariery zaczęły migotać i wygasać.

Gdy fala ognia ustała, Sarafanie zdołali w końcu zbliżyć się do demona. Olbrzym wyciągnął rękę, próbując chwycić Inkwizytora, ale Martin sieknął go po palcach, zmuszając potwora do syknięcia z bólu. Pozostała dwójka rycerzy zaczęła ciąć stwora po nogach. Rozdrażniony stwór tupnął kopytem w ziemię, podrzucając Sarafan do góry wywołaną falą uderzeniową. Jeszcze w locie chwycił jednego z zakonników w pasie i grzmotnął nim o ziemię.

Inkwizytor Martin właśnie zdołał wstać, ale nie zdążył odskoczyć od łapy demona i został chwycony jak jego poprzednik. Olbrzym znowu zarechotał i zaczął powoli zaciskać uchwyt, pragnąc zmiażdżyć rycerza, ale jednocześnie jak najbardziej wydłużyć jego męki. Sarafan poczuł straszliwy ucisk, próbował rozewrzeć uchwyt, jednak na próżno. Postanowił raz jeszcze użyć magii Światła. Pomimo bólu, Martin zdołał skumulować w sobie wewnętrzną energię. Ciało Sarafana zaczęło migotać w rozbłyskach czerwieni, aż potężny rozbłysk telekinetycznej energii uderzył w demona z siłą taranu. Olbrzym wypuścił Martina, jednocześnie łapiąc się za klatkę piersiowę, której kilka żeber zostało zmiażdżonych.

Pozostali Sarafanie, którzy zdążyli pozbierać się po ataku kul ognia, dołączyli do ataku na demona, otaczając go, bijąc buławami i siecząc ostrzami mieczy. Olbrzym krzyknął okropnie, machając łapami na oślep, rozrzucając i zabijając kilku rycerzy. Nie zauważył jednak, jak Inkwizytor Martin zaszedł go od tyłu, a potem w dokładnie wykalkulowanym momencie wskoczył mu na plecy. Demon sapnął, zaskoczony niespodziewanym ruchem, zaczął wierzgać i kręcić się w kółko, jednocześnie próbując sięgnąć człowieka jedną ze swych łap. Rycerz niestrudzenie wspinał się wyżej, korzystając z grubych, czarnych kolców porastających plecy demona. Pozostali przy życiu Sarafanie próbowali wesprzeć Martina, ale nie byli w stanie podejść na odległość ciosu.

Inkwizytor wspiął się wyżej, chwycił miecz oburącz, a potem wbił go po samą rękojeść w miejsce, gdzie biegł kręgosłup demona. Olbrzym wrzasnął, jednocześnie tworząc w swych dłoniach kule ognia, którymi miotał gdzie popadnie, jakby chciał spowodować jak najwięcej zniszczeń przed śmiercią. Martin wyjął miecz i wbił jeszcze raz. Demon spojrzał tępo przed siebie swymi żółtymi oczami, wyrażającymi ból oraz bezbrzeżne zdumienie, zanim padł na ziemię, która zadudniła pod ciężarem jego ciała. Sarafanie krzyknęli radośnie.

- Kto by pomyślał, że zostanę łowcą demonów jak mój prapradziadek. Widać pewne rzeczy ma się we krwi. - mruknął Martin, kiedy schodził z pleców potwora.

W międzyczasie, demon elektryczny również rozstał się z życiem, a niemal wszyscy kultyści zostali wybici do nogi. Został jeszcze kapłan i jego akolici, podtrzymujący portal.

Hierarcha był zdruzgotany, widząc upadek swych idoli, co wcale nie osłabiło jego fanatyzmu, mimo że był razem ze swymi podopiecznymi otoczony ze wszystkich stron.

- Jak śmiały wasze świętokradcze ręce tknąć świętych wysłanników Ghor'ak'Khala?! Spłoniecie za to w czeluściach otchłani, kiedy Mroczny Bóg nadejdzie i zniszczy ten nędzny świat, by odbudować go na nowo!

- Kapłana żywcem. Resztę zabić. - rozkazał Martin.

- Jesteście głupcami, myśląc, że wasze symboliczne zwycięstwo coś zmieni! Ghor'ak'Khal ma niezliczonych wyznawców w obu wymiarach tego świata! Płaczcie i rozpaczajcie, grzesznicy, gdyż godzina waszej zagłady zbliża się... Co robisz, złoczyńco... Aaaah! - ciągnął niezrażony kultysta, zanim został ogłuszony buławą Johana. Portal zamknął się, kiedy zabrakło kultystów, którzy mogli go podtrzymywać.

- W końcu ktoś go uciszył. - mruknął jakiś rycerz.

- Działał mi na nerwy. - powiedział Johan.

- Wracamy do Twierdzy. - nakazał Martin. - To była straszna noc i nam wszystkim należy się odpoczynek. Najpierw jednak musimy zdać bezpośrednią relację Lordowi Sarafan. Wielki Mistrz musi dowiedzieć się o wydarzeniach, jakie miały tu miejsce.

- Kultyści, wampiry, demony... Światłości, ile zła trapi ten świat... - westchnął Johan.

- Miej wiarę przyjacielu. - odparł Martin. - Nasze wysiłki i śmierci naszych braci nie pójdą na marne. Pewnego dnia, Nosgoth będzie wolne.

Epizod III. Propozycja.

Kilka dni później.

Po luksusowo urządzonej komnacie, pełnej bogatych ozdób i tkanin, przechadzał się nerwowym krokiem wysoki mężczyzna, ubrany w podłużną, wygodną czarną szatę z płaszczem uzupełnioną długim, szarym szalem. Jedyną ozdobą był ciemna brosza z wygrawerowaną runą. Właściciel musiał być kimś wyjątkowym w strukturze społecznej Meridian. Stwierdzenie to było bardzo blisko prawdy, mimo specyficznego wyglądu mężczyzny, bezwłosego, o spiczastych uszach, żółtych oczach oraz wydłużonych kłach.

Marcus nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jakimś cudem, przy całej sarafańskiej ochronie i jego własnej, wyczulonej czujności wampira, na biurku leżał list, którego treść była krótka i tajemnicza.

"Marcusie, musimy się koniecznie spotkać. Minęło wiele lat, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni. Nie żywię wobec ciebie złych zamiarów, a może mam nawet... Propozycję. Spotkajmy się w Zagłębiu Przemytników, w zaułku za Tawerną pod Oślizgłym Szczurem. Zachowaj dyskrecję i do zobaczenia."

List nie był podpisany.

Treść wiadomości zaintrygowała wampira, który postanowił zbadać całą sprawę. Oczywiście domyślał się, że to mogła być zasadzka, a cała ta farsa miała na celu wywabić go z Wyższego Miasta, dzięki czemu stałby się łatwiejszym celem. Tylko kto chce go zobaczyć? Człowiek? Wampir? Obce istoty o których wspominał dowódca Inkwizytorów Sarafan, sir Martin? Był tylko jeden sposób, by się tego dowiedzieć.


Obskurne, brudne miejsce, pełne najgorszych szumowin, gotowych sprzedać własnych rodziców za miskę owsianki i kilka sztuk złota. Miejsce, gdzie przestępczy półświatek Meridian prowadził swoje interesy bez większych kłopotów ze strony władz czy służb porządkowych. Marcus uważnie stawiał każdy krok, wypatrując niebezpieczeństwa z każdej strony. Sarafan było tutaj niewielu, a i tak byli oni rozmieszczeni bliżej bram do Niższego Miasta. Tutaj, w centrum Zagłębia Przemytników, wampir był zdany tylko na siebie.

Marcus nie martwił się tym specjalnie. Potrafił walczyć, a jego telepatyczne moce pozwalały mu na zdobycie kontroli nad umysłem każdego człowieka w tym miejscu. Nie chciał jednak zaglądać głębiej w świadomości zaczarowanych ludzi, gdyż ci śmiertelnicy nie przedstawiali dla Marcusa żadnej szczególnej wartości. Wampir zastanawiał się, jak Faustus w ogóle mógł spędzać tutaj większość czasu.

Teraz jednak Marcus skupił się na celu swej wizyty. Tawerna niczym nie różniła się od obskurnych budynków Zagłębia i niewiele czyniła, by to zmienić. Gdyby nie szyld, Marcus uznałby gospodę za następne siedlisko brudu i robactwa. Zgodnie z instrukcjami, wampir skręcił w zaułek za tawerną. Był pusty, jedynie wiatr hulał w tym opuszczonym miejscu. Marcus skumulował w sobie energię jednego ze swych Mrocznych Darów, Niewidzialności i rozmył się w zatęchłym powietrzu, znikając z oczu postronnych. Przy pełnym świetle uważny obserwator dostrzegłby jedynie cień pod stopami Marcusa, ale w tym zaułku panowała ciemność rozświetlona jedynie kilkoma słabo żarzącymi się latarniami.

Będąc niewidzialnym, Marcus krążył po zaułku wypatrując choć śladu obecności swego tajemniczego znajomego. Po kilku minutach, czekanie się skończyło.

Z cieni wyszedł wampir Vorador, asystowany przez dwóch przybocznych. Przywódca Cabal ubrany był w swój zwyczajowy szlachecki strój, na który składały się brązowy dublet przetykany złotą nicią i wygodne, zielone spodnie. Na to wszystko nałożył szary płaszcz z kapturem, mający zamaskować jego wampirze zmiany w wyglądzie - wielkie, szpiczaste uszy, żółte, kocie oczy i zgniłozielony kolor skóry.

- Cóż, tak więc sprawę dawnego niewidzenia mamy z głowy. Witaj, mój stwórco. – Marcus pokłonił się lekko. – A więc skoro obaj już tu jesteśmy, czy mogę poznać powód naszego... spotkania?

- Jak już napisałem, mam dla ciebie propozycję. Proponuję ci powrót w nasze szeregi.

- Dlaczego ja? Czemu nie skontaktowałeś się z Sebastianem?

- Twa wiedza o działaniach Zakonu przechyliłaby szalę zwycięstwa na naszą stronę. - wyjaśnił Vorador. - Sebastian również sporo wie, ale jego już nie można nawrócić, jest stracony. Ciebie Sarafanie nie zdołali jeszcze do końca skazić. Poza tym szanuję cię i zdaję sobie sprawę, że dołączyłeś do Sarafan, ponieważ poróżniłeś się z Kainem.

- Poróżniłem?! To nic innego jak czysta zazdrość. Nie mógł zdzierżyć myśli, że me dary Niewidzialności i Uroku kiedyś przerosną jego moce. Próbował mnie zabić! Mnie! Jednego z jego gatunku!

- To prawda. Ale to już przeszłość. Musimy myśleć o przyszłości. I dlatego wciąż czekam na twoją odpowiedź.

- Brzmi ona: nie. Lord Sarafan natychmiast by się dowiedział, a wtedy przepadnę ja, a wraz ze mną wy.

- Wyczuwam brak wiary w Cabal...

- Nie da się ukryć, że przegrywacie wojnę. Zgaduję, że nieudane powstanie pół roku temu sporo was kosztowało? A ja lubię stać po stronie zwycięzców.

- Popełniasz błąd, dziecko, wielki błąd. - odparł Vorador, spoglądając z rozczarowaniem na swego "syna". - Niemniej jednak, decyzja należy do ciebie i pomimo wszystko, uszanuję ją. Lecz jeśli zmienisz zdanie wiedz, że będę na ciebie czekał - wystarczy, że ponownie tu przyjdziesz.

- Rozumiem. Żegnaj.

Prastary wampir ze swymi przybocznymi zniknęli, jak tylko Marcus na moment obrócił głowę. Wampir wiedział, że znalezienie ich będzie niemożliwym. Zastanawiał się, czy ktoś jeszcze wiedział o tym spotkaniu, ale doszedł do wniosku, że lepiej pomyśleć o tym na spokojnie, w zaciszu własnej rezydencji.

Kiedy tylko Marcus przekroczył bramę Niższego Miasta, wpadł na Sebastiana i kilku sarafańskich rycerzy, którzy właśnie zmierzali w jego stronę.

- Witaj, przyjacielu. - zaczął Sebastian. - Wybrałeś sobie ciekawe miejsce na przechadzkę. Ktoś mógłby pomyśleć, że realizujesz jakiś tajny cel.

- Mów o co chodzi, prosto, bez ozdobników. - powiedział Marcus.

- Dobrze. Zostawcie nas na moment. - Sebastian zwrócił się do Sarafan. - Musimy pomówić o sprawach najwyższej wagi.

- Rozkaz, Lordzie Sebastianie. - żołnierze zasalutowali i odeszli.

- Lord Sarafan dowiedział się o tym spotkaniu. - Gdyby był jeszcze żywy, serce Marcusa podeszłoby mu teraz do gardła. - Jest jednak zadowolony, że pozostałeś lojalny, choć z drugiej strony posiadanie podwójnego agenta też przyniosłoby mu spore korzyści. Problem w tym, że musiałby cię potem zabić. Jest jednak pewna sprawa do której przydałyby się twoje znajomości z Cabal... Z pełną zgodą naszego władcy tym razem... Pomówimy o tym, ale nie tutaj i nie teraz. Lord Sarafan opracował plan, który raz na zawsze rozwiąże ten problem...

Na twarzy Sebastiana pojawił się tajemniczy uśmiech.

Epizod IV. Niespodziewana konfrontacja cz. I

Tydzień później.

I tak oto Baal powrócił do Sanktuarium Voradora, przynosząc mu niespodziewane wieści oraz wsparcie, którego tak bardzo potrzebował. Magnus został przywitany z radością zmieszaną z niedowierzaniem, jakby wampiry nie były pewne, czy nie doznały pomieszania zmysłów. Historia uwięzienia Czempiona została przedstawiona pokrótce, ale już samo streszczenie wywoływało dreszcze wśród Dzieci Nocy.

- Cieszę się, że uciekliście z tego siedliska zła. - powiedział wstrząśnięty Vorador. - Przykro mi, że musiałeś tyle wycierpieć, Magnusie.

- To moja własna pycha wprowadziła mnie na tę ponurą drogę. - odparł wampir stłumionym głosem. - Zbyt mocno wierzyłem we własne siły, dałem się zwieść obietnicom wielkości, jaka by na mnie czekała. Zadać cios, który zakończyłby wojnę! Zabić Lorda Sarafan i zanieść jego głowę w podarunku dla ciebie i Kaina.

- Niestety dokładne opowiedzenie tej historii musi poczekać, gdyż mam dla was inne, mniej szczęśliwe wieści. - wtrącił Baal. - Co prawda udało nam się uciec, ale niedługo wieści o tej akcji dotrą do uszu Lorda Sarafan. Mamy niewiele czasu, zanim Sarafanie zostaną uprzedzeni. Gdy do tego dojdzie, stracimy jedyną szansę na zabicie Lorda w jego własnej fortecy.

- Jaki masz plan? - zapytał Vorador.

- Musimy dobrać odpowiedni oddział uderzeniowy, który niepostrzeżenie dotrze do serca Twierdzy Sarafan. - wyjaśnił agent. - Na jego czele staniemy ty, Umah, ja i Magnus. Będąc w środku znajdziemy drogę do komnaty Lorda Sarafan dzięki planom zamku, które przygotowała dla nas odpowiednio opłacona służba. Gwarantuję, że są one prawdziwe. Kiedy nadejdzie czas, zaatakujemy Lorda Sarafan i jego straż przyboczną gdy będą się tego najmniej spodziewać. Jedynym problemem jest wejście do środka Twierdzy. - westchnął wampir. - Służba byłaby w stanie wpuścić kilku agentów, ale wtedy będzie ich za mało, by zagrozić Lordowi Sarafan. Mogliby otworzyć bramę, ale Sarafanie dojrzą ten manewr i powiadomią cały garnizon. Musi być inny sposób.

- Być może będę mógł rozwiązać ten problem. - zaczął Vorador. - Niedawno skontaktował się ze mną Marcus, który przyjął moją propozycję współpracy. Przekazał mi uzupełniony plan Twierdzy na który naniesiono tajny tunel, w założeniach służący jako droga ucieczki. Nie wyczułem fałszu w jego słowach, więc uznałem, że możemy mu zaufać.

Baal natychmiast najeżył się w odpowiedzi.

- Panie, chciałbym zauważyć, że Marcus jest szeroko znany ze swych telepatycznych zdolności. Mógł cię omotać swym urokiem byś uwierzył w ten blef. Osobiście uważam, że trzeba było go zabić, jak tylko pojawił się w tej uliczce.

- Przybył samotnie, bez żadnej broni, do obcej mu dzielnicy. On też zaryzykował spotykając się z nami. Nie zapominaj też, że z wiekiem stajemy się silniejsi, bardziej odporni. Ja zaś jestem najstarszym wampirem. Resztę dopowiedz sobie sam. - odparł Vorador.

- Nadal uważam, że ufanie mu to błąd, ale jestem posłuszny twej woli, mistrzu. - Baal ukłonił się na znak szacunku. - Mamy tydzień, zanim z Wiecznego Więzienia przybędą wysłannicy, którzy uprzedzą Sarafan o tym co się wydarzyło.

- Dobrze! Zatem do dzieła, dosyć czasu zmarnowaliśmy na rozmowy. - zakończyła Umah.


Tunel był ciemny, wilgotny i zatęchły. Wyglądało na to, że od wielu lat nie był używany. Rzeczywiście, od czasu gdy tylko wybudowano Twierdzę Sarafan, a było to sto lat po Upadku Filarów, tunel nie znalazł wielkiego zastosowania. W czasie pochodu armii Kaina na południe Nosgoth, tunelem w całkowitej tajemnicy przemykali się zwiadowcy Lorda Sarafan by badać sytuację na froncie. Teoretycznie miał też zostać użyty w czasie bitwy pod Meridian, by mogli nim uciec ważni dygnitarze miasta i Zakonu, ale nie było takiej potrzeby.

Oddział szturmowy Cabal ostrożnie stawiał kroki, zatrzymując się co parę chwil by ponownie zerknąć na mapę. Tunel składał się z wielu odnóg, tworząc dość skomplikowany labirynt. Czas miał tutaj znaczenie, dlatego przemykali się szybkim marszem, oświetlając sobie drogę zaklęciem światła i pochodniami.

Ostatecznie udało im się dotrzeć do dużej, drewnianej drabiny, trochę spróchniałej, ale wciąż dość solidnej. Wysoko nad sobą zobaczyli sporą, drewnianą klapę, która oddzielała ich od upragnionego celu. Wspięli się ku górze i ostrożnie pchnęli klapę. Znaleźli się w pustym pomieszczeniu, odizolowanym pomieszczeniu. Na ścianach kwitnęły pajęcze sieci i kurz, niezbyt przyjemne miejsce dla kogokolwiek.

- Jestem pewien, że gdzieś pod tym wszystkim jest jakiś przycisk. - stwierdził Vorador. - Oczyśćmy te ściany i sprawdźmy czy mam rację!

Kilka minut później ich starania zostały uwieńczone sukcesem, kiedy Baal wcisnął przypadkową cegłę w środek jednej ze ścian. Gestem przywołał pozostałe wampiry a następnie ostrożnie wychylił się zza rogu. Trafili do zamkowej spiżarni, pełnej beczek solonego mięsa, worków mąki, słoików pełnych konfitur i skrzyń z warzywami oraz owocami.

- Gdybym jeszcze była człowiekiem to ten widok wzbudziłby we mnie radość. - wyznała Umah.

- Bardziej wolałbym widok ludzi przypiętych łańcuchami do ścian. - odparł Vorador. - Jak w Lesie Termogent, w cieniu jego drzew, pysznił się mój dom. Głęboko w jego wnętrzu, krył się wampirzy raj. Teraz jednak, rządzi tam tylko zgnilizna. Dość o tym, Lord Sarafan na nas czeka.

Szybko opuścili spiżarnię, ostrożnie omijając służbę i strażników. Przemykali się między cieniami, niepostrzeżenie niczym duchy. Choć widok nieświadomych ludzi wzbudzał w wampirach głód, trzymali swą żądzę na wodzy. Stawka była wysoka, a w tej niebezpiecznej grze, zwycięzca mógł być tylko jeden.

Im bardziej brnęli ku wyższym poziomom Twierdzy Sarafan, tym więcej napotykali ludzi. Stawało się oczywistym, że prędzej czy później zostaną wykryci. Chwilowo mieli szczęście, że nie trafili na żadnego glyphowego rycerza, który zdradziłby ich obecność. Musieli być jednak bardzo ostrożni, szczególnie dlatego, że znaleźli się blisko głównego holu Twierdzy. Widzieli wielu przechadzających się gości, czekających na audiencję u Lorda Sarafan. Z holu można było przejść schodami na wyższe lub niższe poziomy. Wampirom najbardziej rzuciły się w oczy ozdobne malowidła pokrywające ściany.

Największe malowidło przedstawiało klęskę Kaina pod Meridian, kiedy Lord Sarafan odbierał Strażnikowi Soul Reavera a jego samego posyłał w przepaść. Pomniejsze obrazy przedstawiały dumne szeregi Sarafan spoglądające w dal, pola usiane martwymi wampirami i sarafańską sztukę symboliczną. Oddział Cabal przez moment spoglądał bezsilnie by potem udać się w swoją drogę.

Według mapy, znaleźli się już naprawdę blisko komnat Lorda Sarafan. Znajdowały się one w drugiej części kompleksu i najszybciej można się było do nich dostać przez zamkowy dziedziniec.

Chłodny nocny wiatr owiał twarze wampirów, a rozgwieżdżone niebo świeciło nad ich głowami. Srebrny księżyć znalazł się w pełni i oświetlał świat swym blaskiem, a wokół niego przemykały się szare chmury. Nosgoth wciąż było piękne, jego postępujące zepsucie wciąż pozostawało ukryte głęboko, głęboko pod ziemią, pod szczątkami sczerniałych Filarów.

Wtem, jak na sygnał, tuż za nimi opadła brama. Na blankach zaczęli kłębić się łucznicy Sarafan. Jednocześnie z bramy po drugiej stronie zaczęli wypływać rycerze Zakonu.

- To pułapka, jesteśmy w potrzasku! - zawołał któryś z wampirów.

- Wygląda na to, że nie doceniliśmy naszych przeciwników. - stwierdził Vorador. - Jak mogliśmy nabrać się na coś tak prostego?

Na balkonie, z którego Lord Sarafan zwykł przyjmować defilady swych wojsk, pojawił się Sebastian. Wampir zbliżał się do krawędzi, powoli klaszcząc w rytm swych kroków.

- Gratuluję, udało się wam zajść naprawdę daleko. Muszę powiedzieć, że dowiedzieliśmy się o waszej obecności ledwie minuty temu. Na szczęście szybko naprawiliśmy swą pomyłkę.

- Gdzie jest Lord Sarafan? - zapytała Umah.

- Nie ma go. - przyznał szczerze Sebastian. - Wyruszył trzy dni temu za tylko sobie znanymi sprawami, zostawiając mnie jako namiestnika. Uznałem, że wykorzystam okazję by wykazać się inicjatywą. Wasze głowy wielce uradują mego pana, już przezornie kazałem przygotować miejsce w galerii sztuki. Widzieliście je, prawda?

- Nie myślcie, że pokonacie nas bez walki. - powiedział Vorador.

- Oczywiście, że będziecie walczyć. - odparł Sebastian. - Będziecie walczyć długo i mężnie, z poświęceniem godnym najwyższego uznania. Będziecie ginąć, jeden po drugim, aż w końcu zrozumiecie bezcelowość swych poczynań i zaakceptujecie swój los. Czy jesteście gotowi umrzeć drugi raz? - zapytał uroczyście wampir.

- Sebastianie... - zaczął Vorador. - W swoim długim życiu widziałem wiele, ale to właśnie ciebie uważam za swą największą porażkę. Byłeś jednym z mych najbardziej obiecujących dzieci, ale teraz jesteś uosobieniem wszystkiego czego nienawidzę.

- Porzuć swój mentorski ton, "ojcze". Byłeś, jesteś i będziesz głupcem, tak za życia jak i po śmierci. - warknął Sebastian. - Po prostu przejrzałem na oczy i zrozumiałem, gdzie jest moje prawdziwe miejsce. To właśnie Zakon Sarafan pozwolił mi na pełne wykorzystanie mych możliwości. Od zawsze pragnąłem być szanowanym i docenianym, ale niezależnie od mych wysiłków ciągle trzymaliście mnie w tyle. Dlaczego to nie ty przewodziłeś armii, Voradorze? Dlaczego pozwalałeś, by Kain tobą pomiatał? Miałeś mu tylko tworzyć nowe wampiry, gdyż on sam był na to zbyt słaby! Wszystkich traktował jak narzędzia. Nie oczekuję że to zrozumiesz, twoje starcze przywidzenia zmąciły twój umysł. Oddam ci przysługę i zabiję cię szybko.

- Sebastianie! - ryknął Magnus. - Czy aż tak wiele czasu minęło, że o mnie zapomniałeś?! Nie myśl, że nie dowiedziałem się o twych zbrodniach!

- Zbrodniach? Rzecz względna. - stwierdził Sebastian. - Czy to złe, że oczyszczam świat z plagi? Nie martw się, wkrótce dołączysz do swych... - Sebastian urwał, kiedy przyjrzał się dokładniej wampirowi. - Magnus? Jak? Przecież... Widziałem cię w Wiecznym Więzieniu, byłeś... inny.

- Zostałem uzdrowiony, byś mógł zapłacić za swe zbrodnie wobec swego gatunku i Kaina. - warknął Magnus. - Będziesz cierpieć.

Sebastian lekko wychylił się zza krawędzi, wyciągając szponiastą dłoń w kierunku Czempiona.

- Zostałeś oszukany Magnusie, podano ci zbiór kłamstw w które kazano uwierzyć. Nie pozwól by tobą manipulowali, przecież wiesz, że tak naprawdę byli przeciw Kainowi! Próbowali podkopać jego pozycję, nie chcieli by stał się Cesarzem Nosgoth. Wówczas przejrzałem na oczy i zrozumiałem. Wróg mego wroga jest mym przyjacielem. Wiem, co się stało z Kainem. Nie chciałem tego, ja tylko próbowałem...

- Nie wierz w kłamstwa tego węża! - wycedził Baal. - Znasz mnie i wiesz, że zawsze mogłeś mi zaufać. Służba Kainowi była naszym celem.

- Nie jestem tego taki pewien. - odezwał się Sebastian. - Jestem pewien, że Baal wcale by się nie obraził, gdyby Kain wybrał jego zamiast ciebie na swego Czempiona. W ukryciu próbował to zmienić i zająć twą pozycję.

- Aż tak nisko upadłeś, Sebastianie? - zapytał Baal. - Gardzę tobą i żałuję, że Vorador w ogóle zainteresował się twym truchłem. Ileż spraw by to uprościło.

- Magnusie, Sarafanie od zawsze ścigali nas i mordowali jak zwierzęta. Nie mieli żadnej litości i nie myśl, że okażą ją teraz. - powiedział Vorador. - Zniszczą Sebastiana jak tylko przestanie im być potrzebny. Pamiętaj kim jesteś, pamiętaj o zbrodniach jakich dokonali, pamiętaj o tym co zrobili.

- Nosgoth nigdy nie będzie bezpieczne tak długo jak ci manipulanci będą żyć. Pomóż nam ich zniszczyć, a nastanie pokój. - zachęcił Sebastian. - To był twój cel, teraz masz szansę go wypełnić. Możesz też odmówić i zostać... kim? Sabotażystą? Szczurem kanałowym? - wampir ponownie wyciągnął rękę w kierunku Magnusa. - Pomóż nam, to jest najlepsza droga, którą możesz podążyć. Droga porządku, ładu i sprawiedliwości.

Magnus patrzył przed siebie błędnym wzrokiem, kompletnie zagubiony, niczym ryba w rybackiej sieci. Wije się, próbuje uwolnić, ale przegrywa, jeszcze bardziej zaplątując się w pułapkę. Jeden z rybaków może mu okazać litość, wypuścić na wolność, tylko... który?

Nadszedł czas wyboru.