"Niedobrze Być Najstarszym Synem"

by Kalevatar

- Raziel!

Głos ojca wciął się w miękką przestrzeń snu niczym rozgrzany nóż w masło. Raziel zamruczał z niezadowoleniem.

- Raziel, wstawaj!

Ktoś zdarł z niego cieplutką kołdrę; chłopak skrzywił się płaczliwie, zamachał wkoło rękami chcąc pochwycić jej rąbek. Usiadł niechętnie, kuląc się by zatrzymać resztki uciekającego ciepła. Przetarł oczy, zamrugał.

- Nareszcie - ktoś wcisnął mu w ręce naręcze ubrań - wstawaj, musisz zrobić braciom śniadanie do szkoły.

- A ty, ojcze? - Raziel ziewnął rozdzierająco, rozważając możliwość przykrycia a się stertą ciuchów i ponownego zaśnięcia.

- Ani mi się waż - ojciec jak zwykle przewidział wszystko. Chłopak westchnął niechętnie, spuścił stopy z łóżka, zaszurał w poszukiwaniu kapci - no już, już, szybko! I obudź braci, szybko.

Raziel ściągnął kołdrę ze śpiącego obok Turela, który w zamian wyciągnął pięść z wyprostowanym środkowym palcem.

- Wstawaj, pasożycie - szepnął do młodszego brata - bo za chwilę ojciec się wkurzy i będzie meksyk - Turel przeciągnął się i spadł z łóżka. Raziel zrzucił mu na rozczochraną głowę jego ciuchy i sam zaczął się ubierać.

- Raziel! - głowa Kaina pojawiła się w drzwiach - Czemu jeszcze nie ma cię w kuchni?!

- Muszę się ubrać - mruknął niechętnie.

- Ale migiem! I mówiłem ci, żebyś obudził braci! Czy w tym domu naprawdę wszystko muszę robić sam?

- Już idę, idę...

- Turel, podnieś się z podłogi.

- Mhm.

- Nie "mhm", tylko już! Ja oszaleję.

Ja też, pomyślał Raziel, próbując wbić się w spodnie, które nagle stały się zadziwiająco długie i wąskie. Przytyłem czy jak? Niemożliwe, na takiej diecie...

- Raziel, czemu się tak guzdrzesz?! Za dwie sekundy chcę cię widzieć w kuchni.

Zdesperowany chłopak, próbując w locie dopiąć dziwnie niewymiarowe spodnie, pokicał w stronę otwartych kuchennych drzwi. Oczywiście potknął się na progu, zatańczył rozpaczliwie na czubkach palców niczym baletnica i rozciągnął się jak długi na błyszczących i śliskich kafelkach.

- Po prostu brak słów - powiedział Kain podnosząc syna za kołnierz koszuli od piżamy. - I czemu zakładasz spodnie matki?

Raziel, płonąc ze wstydu, wyburczał coś niezrozumiałego.

- Bracia już nie śpią?

Pokiwał skwapliwie głową w nadziei, że Turel w trosce o dupsko swoje i cudze dobudził resztę rodzeństwa.

- Dobrze - ojciec zniknął za drzwiami do sypialni, skąd po chwili dobiegł ciąg poleceń wydawanych z prędkością strzałów z karabinu maszynowego - zrób śniadanie dla braci, masz tam produkty - Raziel zerknął na blat: pełnoziarnisty chleb, sałata, odtłuszczony ser i jogurt naturalny, mleko, otręby, sok pomidorowy; ojciec był zwolennikiem "zdrowego odżywiania" - Potem posprzątaj, pościel łóżka, pozbieraj ubrania i poukładaj w szafkach, odkurz dywany, pozmywaj po braciach, nakarm Melchiaha i połóż go do łóżka, odprowadź Zephona i Rahaba do przedszkola, wynieś śmieci, zrób zakupy, matka da ci listę, odbierz moje rzeczy z pralni, gdzieś w garderobie był ten kwitek...

Raziel zaczął mechanicznie obkładać chleb serem, starając się nie zapomnieć choć połowy poleceń. Rozrzucił kanapki na talerze i wcisnął nadchodzącemu Turelowi karton mleka i kubki.

- Nalej. Reszta już nie śpi?

- Jak wychodziłem, to nie spała...

- ... zapłać rachunki, podlej kwiaty...

- Czemu ja? - w głosie chłopaka pojawił się zalążek protestu.

- Nie dyskutuj. Przystrzyż trawnik, zrób obiad, nie wiem co tam chcecie tym razem, przyprowadź braci z przedszkola... o, Turel, zaprowadzisz Dumaha do szkoły, potem pomożesz mu w lekcjach, miał jakieś problemy z matematyką czy jakoś tak...

- Czemu ja?

- Nie dyskutuj... - głos Kaina wzniósł się o ostrzegawczy ton.

- A kiedy ja mam chodzić do szkoły? - zapytał Raziel, zawijając kanapki i jogurty w papier.

- W przerwach.

Kain przeleciał przez kuchnię niczym białowłose tornado w niedopiętej koszuli, energicznymi ruchami wiążąc krawat. Raziel spojrzał na niego z podziwem - ojciec był prawdopodobnie jedynym mężczyzną w promieniu wielu kilometrów, który sam potrafił wykonać tą zastrzeżoną zwykle dla płci pięknej czynność. Po chwili usłyszał znajome łomotanie.

- Umah! Wyjdź z tej łazienki! To już przechodzi wszelkie pojęcie!

- Jeszcze chwilę, kochanie...

- Pół godziny temu mówiłaś to samo. Następnym razem wstajesz godzinę wcześniej.

- Sam sobie wstawaj.

- Raziel!!! - temperatura głosu ojca zdawała się dorównywać tej z wnętrza wulkanu - dlaczego ty jeszcze nie jesteś ubrany?! Ja zwariuję w tym domu...

Ja też, pomyślał znowu. Codziennie jest tak samo. Czemu oni nie mogą wstać wcześniej?

- Gdzie Dumah i Rahab? Spóźnią się, Turel!!!

- Jazda, gówniarze - warknął Turel do wlokących się smętnie młodszych braci - siadać na zadach i jeść, szybko... bo ojciec jest zły - dokończył cicho. Podziałał jak najlepsza zachęta.

- Umah!!!

- No już, już...

- Umah...

- Już wychodzę...

- Wyjdź... z tej... łazienki...

- Już idę - Raziel usłyszał ciche skrzypnięcie otwieranych drzwi. - Ładnie wyglądam?

- Pięknie. Daj mi przejść.

- W ogóle nie zwracasz na mnie uwagi.

- Kochanie, spieszę się...

- Aha, zapomniałam ci powiedzieć - w głosie matki Raziel wyczuł nutkę mściwej satysfakcji - mój ojciec dziś do nas przyjedzie.

Łoskot spadających z półki flakonów z perfumami i zduszony jęk dobitnie wskazywały, że Kain wyprostował się zbyt gwałtownie.

- Vorador?

- A mam innego ojca?

- Dzisiaj? Kiedy?

- Nie martw się, kochanie, zdążysz.

- To mnie właśnie martwi. I czemu dowiaduję się o tym dopiero teraz?

- Żebyś nie mógł wykręcić się żadnym spotkaniem służbowym czy czymś takim. Nigdy cię nie ma, gdy mój ojciec przychodzi z wizytą.

- Z wizytacją raczej - ton głosu ojca nasuwał na myśl psa, któremu założono kaganiec.

- Po prostu się o mnie troszczy, czy to źle? Czemu twój ojciec nigdy nas nie odwiedza?

- Tato, ja chcę siusiu - Rahab ze skrzyżowanymi nogami zaczął podskakiwać przed drzwiami łazienki.

- No idź, idź - Kain wynurzył się z łazienki wycierając twarz ręcznikiem. Mały pognał do środka - mój ojciec jest martwy, kochanie. Dlatego nie przychodzi.

- Też mi powód...

Zza zamkniętych drzwi dobiegł przeraźliwy wrzask, kojarzący się z zarzynaniem noworodka.

- Zephon!!! - Kain otworzył drzwi; spomiędzy jego nóg śmignęła czarno biała kula futra - Ile razy mówiłem, żeby nie ciągnąc kota za ogon?! - wymierzył synowi siarczystego klapsa, wywołując nową falę wrzasku. Natychmiast dołączył do niego płacz obudzonego Melchiaha. - Umah, zrób coś z tym dzieckiem!

- Nie mogę, spóźnię się - postać matki mignęła przy drzwiach wyjściowych. - Pa, kochanie, pa, dzieciaki!

- Cześć, mamo - zawyli zgodnie bracia. Melchiah zaczął ryczeć jeszcze głośniej.

- Raziel! Zobacz, co z Melchiahem. I nie zapomnij zaprowadzić braci do przedszkola. I jeszcze kup jakieś ciasto czy coś, skoro dziadek ma przyjść, nie wiem jakie, wybierz coś. I jeszcze...

Raziel zrezygnowany poczłapał do łóżeczka najmłodszego brata. Zapowiadał się fatalny dzień...