- W Serce! - ryknął dowódca - Celuj w serce!
Mullrey uderzył z całej siły, przebijając na wylot swojego przeciwnika.
- Nieźle, żadna słomiana kukła nie jest wstanie ci się przeciwstawić. - zakpił przełożony, i jednocześnie trener Mullrey'a, sierżant Addel - jednak w starciu z prawdziwym wampirem nie miałbyś żadnych szans. By pokonać jednego z tych diabłów, trzeba czegoś więcej!
Mullrey spojrzał na kukłę. Groteskowa figura mająca przypominać wampira, zniszczona od licznych cięć i pchnięć, zdawała się patrzeć na niego z wyrzutem.
- Czego więcej potrzeba, panie sierżańcie? - spytał jeden z pozostałych rekrutów
- Sprytu! - Addel popukał się znacząco w czoło - I szybkości. A także współpracy z towarzyszami. W pojedynkę nie pokonacie wampira, ale razem...
Po trzech następnych miesiącach szkolenia, Mullrey wraz z innymi młodymi łowcami miał dostać pierwsze zadanie: Jeden z najgroźniejszych wampirów, ukrywający się na bagnach, miał zostać schwytany i doprowadzony do fortecy żywcem. Oddział Mullrey'a dołączył do dużych sił zebranych na tą wyprawę - wśród nich znaczną część stanowili weterani, wybierani do najtrudniejszych misji. Byli oni czymś na kształt gwardii lorda Moebiusa. On sam prowadził łowców, idąc na czele pochodu. Mullrey widział go po raz pierwszy. Mędrzec podpierał się laską wokół której wił się wąż, zwieńczoną purpurową kulą. Obok rekrutów szedł prawdziwy olbrzym. W wielkich rękach trzymał młot, większy jeszcze od niego samego.
Słońce stało już wysoko, gdy dotarli na miejsce. Kilku łowców nie miało tego szczęścia - utonęli na bagnach. Pochód zatrzymał się przed potężną żelazną bramą, za którą rozpościerała się wspaniała budowla. Dwór, o strzelistych dachach i wyciosanych w kamieniu ścianach. Między murem a budynkiem stała fontanna, a woda w niej szemrała cicho.
- Odsunąć się! - ryknął starszy stopniem łowca
Kilku wojowników podbiegło pod bramę. Jeden z nich cisnął jakiś nieznany Mullrey'owi przedmiot. W chwilę później eksplozja wstrząsnęła ziemią. Pył niczym mgła przesłonił łowcom widok, a deszcz małych kamieni sypał się na nich, raniąc boleśnie skórę. Gdy kurz wreszcie opadł, ukazał im się opłakany widok. Brama, zgięta i popękana, legła na ziemi.
- Naprzód! - zakomenderował kapitan. - Biegiem!
I ruszyli. Dębowe drzwi dworu również padły pod siłą tajemnych ogni wojowników Moebiusa. Olbrzym swoim ciężkim młotem strzaskał posąg wampira stojący przy wejściu. Łowcy rozdzielili się na grupy, każda miała inną drogę do przebycia. Rekrutom i jednemu oddziałowi weteranów przypadło sprawdzenie ogrodu na tyłach dworu. Szli wijącą się ścieżką prowadzącą do małego, okrągłego budynku. Mullrey'owi przypominał on mauzoleum. Drzwi były otwarte. Weszli do środka, a ich oczom ukazała się pusta sala z kamiennym fotelem. Na tym fotelu ktoś siedział. Nieznajomy miał zieloną skórę i wielkie, błoniaste uszy. Na jego kolanach leżał miecz.
- To on! - zawołał któryś z weteranów - Do ataku!
Wampir powoli podniósł się z fotela i wyciągnął przed siebie rękę. Jeden z łowców dosłownie przeleciał przez salę, z wielką siłą uderzając w ścianę. Mullrey usłyszał trzask łamanych kości...
Walka trwała już od dawna. Mimo okrążenia, wampir wciąż walczył, skutecznie przebijając kolejnego przeciwnika. Krzyki i szczęk broni rozlegały się wokoło. Mullrey zacisnął ręce na swojej włóczni i zaatakował. "W Serce", pomyślał. Uderzył. Tam gdzie jednak przed chwilą stał wampir już go nie było. Rekrut poczuł ciężkie uderzenie w plecy. Padł na ziemię. Do jego uszu doszedł dźwięk szybkich kroków. To przybyli Moebius i jego "gwardziści".
Wampir wciąż walczył. Walczył w milczeniu, spokojny i jakby pogodzony ze swoim losem. Łowczyni z długą włócznią padła z odciętą głową. Olbrzym rzucił się do ataku. Wampir uchylił się przed uderzeniem. Skoczył, przecinając w locie gardło wielkiemu łowcy. I nagle wampir upadł. Z jego drżącej ręki wypadł miecz, a on sam nie był wstanie się podnieść.
- Vorador, mój zielony przyjacielu. - Moebius wysunął się z pomiędzy łowców. Na jego twarzy widniał uśmiech. Uśmiech jaki można zobaczyć u kota, który zapędził mysz w kąt, skąd ta nie może mu uciec. Kula na lasce Moebiusa świeciła wewnętrznym światłem. Moebius podniósł z podłogi miecz Voradora i schował go za pasem.
- Zabrać go. - rozkazał gwardzistom. - Unieszkodliwcie go i zabierzcie do fortecy. Reszta niech zniszczy wszystkie wejścia. Wy idziecie za mną. Mamy tu jeszcze coś do zrobienia... - rzekł i wyszedł z komnaty
Legendy. Starcy nieraz opowiadali mi legendy i mity zasłyszane od swoich ojców, które ci słyszeli od swoich. Jedna z nich głosiła, że wiele pokoleń temu wampiry były podobne do ludzi. "Co za absurd" pomyślałem gdy po raz kolejny usłyszałem tą historyjkę. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak te potwory mogły mieć kiedykolwiek coś wspólnego z nami. Inna legenda, tak stara, że przerodziła się w mit, mówiła jakoby kiedyś to ludzie rządzili w Nosgoth, wampiry zaś były tylko pasożytami, kryjącymi się w jaskiniach. Prawdę mówiąc, w tą legendę tym bardziej nie byłem wstanie uwierzyć. W Nosgoth nie było bezpiecznie, właściwie nigdzie nie było bezpiecznie. Nawet w naszej cytadeli. Wielokrotnie zdarzyło się, że do miasta zapuścił się jakiś wampir i zabił kilka osób zanim strażnicy zdołali go unieszkodliwić. Innym razem jakaś kobieta poszła zaczerpnąć wody z miejskiego zbiornika. Poślizgnęła się jednak i wpadła. Na to właśnie czekał jeden z pływających wampirów. Dopadł ją i wyssał z niej krew, pozostawiając tylko unoszące się na wodzie zwłoki. Tak, nawet tutaj nie było bezpiecznie. A jeśli ktoś odważył się wyjść po za miasto ryzykował jeszcze bardziej. Gdziekolwiek byś nie poszedł, polowały na ciebie te bestie. Z licznych spotkań wiedzieliśmy, że wampiry dzielą się na liczne grupy. Niektóre przypominały pająki, a gdy dopadły jakiegoś człowieka, zawijały go w pajęczynę by zająć się nim później. Inne kryły się pod ziemią, by zaatakować w najmniej spodziewanym momencie. Jeszcze inne pływały w wodzie, co było wbrew wampirzej naturze. I wreszcie nasi najbliżsi sąsiedzi - potężne, barczyste stwory zamieszkujące fortecę na północy. Ostatni uczeni w piśmie mędrcy nazwali je Dumahim, od symbolu widniejącego na ich sztandarach. Wydawali się najsilniejsi ze wszystkich wampirów. I właśnie dlatego to ich mieliśmy zaatakować.
- Dlaczego dumahim? Ta ich forteca jest nie do zdobycia! - rzekł wściekle kapitan Adoher. Na naradzie byłem jeszcze ja, kilku mędrców, arcykapłan i trzeci z kapitanów, Kryll. - Czemu nie zaczniemy od ataku na słabsze wampiry? Ci kryjący się pod ziemią wydają się najsłabsi.
- Atak z naszej strony będzie całkowitym zaskoczeniem, dlatego nie możemy zmarnować tego atutu na zniszczenie jakichś ścierwojadów. - odparł spokojnie Kryll - po za tym dumahim walczą w sposób bezpośredni, więc będziemy wiedzieć czego się spodziewać.
- A co ty o tym sądzisz, Zelg? - Adoher szukał u mnie poparcia.
- Hmm... - myślałem przez chwilę. Teraz albo nigdy. - Jeśli strzelać, to w środek tarczy. A więc dumahim.
- Mądrość przez ciebie przemawia, kapitanie Zelg. Niech tak będzie. - Orzekł arcykapłan
Ustalono, że Adoher, jako przeciwnik ataku zostanie z małymi siłami, by bronić Cytadeli. Reszta miała iść ze mną i Kryllem. Wojowników było wielu. Włócznicy, kusznicy i miotający ogniem. Uznaliśmy że zaatakujemy za dnia. Dla wampirów to żadna różnica, a nam dzień sprzyjał. Weszliśmy w wąwóz prowadzący do dumahimskiej fortecy. Z za zakrętu wybiegło kilka wampirów. Na nasz widok zatrzymali się, kompletnie zaskoczeni. "Nie mogą uciec bo ostrzegą swoich" pomyślałem.
- Ognia! - ryknąłem do kuszników.
Śmiercionośna chmura bełtów rozniosła wampiry na kawałki. Na szczęście więcej takich przypadków nie było. W końcu wyszliśmy z wąwozu, a naszym oczom ukazało się miasto dumahimów w całej okazałości.
- Gotowy na ostatnią próbę? - spytał Kryll - możliwe że idziemy na pewną śmierć.
- A więc chodźmy i przekonajmy się.
Plan był prosty. Przy pomocy sprytnie skonstruowanego tarana mieliśmy sforsować bramę, która najpewniej była jedynie zamknięta, nie zaś zabarykadowana, jak byłoby w przypadku braku zaskoczenia. Następnie trzeba było jak najszybciej spenetrować fortecę, poruszając się zwartym szykiem - Włócznicy na przedzie i na końcu. Miotający ogień z przodu, a kusznicy z tyłu.
- Najsilniejsi do tarana! - zakomenderował Kryll.
Dwunastu krzepkich wojowników chwyciło za potężny pień drzewa. Na jego przedzie zamontowany był stalowy dziób, który po uderzeniu w bramę miał się rozewrzeć.
- Przygotować się... teraz!
I pobiegli, tak szybko jak to było możliwe gdy dźwiga się podobny ciężar. Jeszcze kilka metrów. Metr. Uderzyli. Rozszedł się potężny huk i trzask łamanego drewna. Taran przebił się na wylot. Dziób rozwarł się, zaczepiając o bramę.
- Ciągnąć!
Dwunastka, zapierając się nogami ciągnęła z całych sił. Udało się. Zamek nie wytrzymał, a ciągnięta wraz z taranem brama rozwarła się.
- Formować szyk!... Naprzód!
Zaalarmowani hałasem Dumahim przybiegli pod bramę. Zaskoczeni, nie byli w stanie się bronić. Wojownicy zmietli ich z łatwością. Gdy przebije się włócznią wampira, trzeba ją w nim zostawić, inaczej ożyje na nowo. Dlatego każdy włócznik niósł ze sobą kilka włóczni i krótki miecz. Dalej nie było tak łatwo. W jednej z większych komnat duża grupa dumahimów stawiła opór. Z rykiem natarli na włóczników, którzy z trudem opierali się takiej masie.
- Miotacze... - zawołałem. Miotający ogień zbliżyli się do włóczników - ...teraz!
Na te słowa włócznicy rzucili się na lewo i prawo, a miotacze bluznęły ogniem. Płomienie na miejscu spopieliły dumahimów. Wraz z nimi zginęło kilku włóczników, którzy nie odsunęli się na czas.
- Dalej!
Podzieliliśmy się na dwie grupy. Ja dowodziłem jedną, Kryll drugą. Bitwa przeniosła się w inne
części fortecy. Dumahim padali jak muchy, atakowali głupio, bez żadnej strategii. Kilku włóczników zapędziło na brzeg małego basenu dwóch dumahimów i wepchnęło ich do wody.
Salwa z kusz rozniosła zbliżający się oddział wampirów. Miotający zalewali ogniem kolejne komnaty. Kilka bestii zaskoczyło moich kuszników od tyłu i wielu z nich zginęło nim włócznicy zdążyli dopaść wampiry. Mimo to bitwa była wygrana. Biegnąc kolejnymi korytarzami natknęliśmy się na grupę Krylla.
- W porządku? - spytał. Twarz miał ochlapaną wampirzą krwią.
Kiwnąłem mu w milczeniu głową. Znajdowaliśmy się przed potężnymi drzwiami. Jeśli samo wejście było tak duże, jak wielka mogła być komnata? "Jeśli gdzieś jest przywódca dumahimów, to właśnie tutaj" pomyślałem. Spojrzałem na Krylla. Jego oczy zdradzały, że też tak sądził.
- Naprzód. - zakomenderowałem.
Weszliśmy do środka. Komnata rzeczywiście była wielka. Liczne kolumny podtrzymywały jej sklepienie, a czerwony dywan ciągnął się od drzwi aż po... tron. Na owym tronie siedziała bestia. Wielkie nogi, potężne łapy, ostre kły wystające ze szczęki. Potwór wstał. Był co najmniej dwukrotnie wyższy od człowieka. Nie ulegało wątpliwości, że to wampir. Ten, którego szukaliśmy.
- Przyszliście po mnie? - rzekł Dumah po czym roześmiał się - Chodźcie, chodźcie tu do mnie. Dziś będę kąpał się w waszej krwi.
Zaczął zmierzać powoli w naszym kierunku.
- Otoczyć go i do ataku! - krzyknął Kryll.
Kilku włóczników ruszyło na wampira. Ten potężnym uderzeniem łapy rzucił jednym przez pomieszczenie. Drugiego zdeptał. Trzeci uderzył. ale włócznia odbiła się od twardej skóry na ramieniu potwora. Dumah chwycił, go po czym wgryzł się w jego kark. Po chwili śmiertelnie blady trup padł na ziemię, a wampir oblizał wargi. Kilku następnych wojowników dołączyło do dwóch ocalałych. Razem atakowali ile sił, włóczniami nie pozwalając bestii zbliżyć się do nich. Dumah jednak nie uderzył, lecz biegiem zaczął ich okrążać. Gdy zaczął drugie okrążenie, wokół wojowników zaczął się zacieśniać pierścień czystej energii. Po chwili pojąłem, co się święci.
- Uciekajcie stamtąd! Szybko! - wołałem ale było za późno.
Gdy włócznicy już mieli uciec, wampir skończył drugie okrążenie. Pierścień energii zacisnął się na wojownikach, dosłownie ich miażdżąc.
- Ognia! - zawołał Kryll.
Dziesiątki bełtów zasypały bestię. Większość jednak odbiła się, nie czyniąc mu szkody. Te które wbiły się, zadały wampirowi jedynie niewielkie rany. Dumah roześmiał się.
- Miotacze!
Miotający powoli szli przed siebie zalewając komnatę ogniem. Wampir wciąż cofał się przed żarem, a z jego twarzy po raz pierwszy zniknął szyderczy uśmiech. Idąc tyłem zbliżył się do tronu. W tym momencie w miotaczach skończył się olej i płomienie zniknęły.
- Szybko! Do ataku zanim się pozbiera! - ryknąłem chwytając za miecz.
Teraz Dumah nie miał się gdzie cofnąć, zatrzymany przez tron, a wojownicy napierali na niego. Dwóch przybocznych Krylla przygwoździło jego łapy do poręczy. Włócznicy zaczęli uderzać. Jedna włócznia przebyła wampira na wylot. Ten ryknął i potężnym kopnięciem rozniósł kusznika. Druga włócznia.
- To nic nie da! Jestem niepokonany! - ryczał Dumah - Jestem nie...
Trzecia włócznia. Wampir padł bez ducha na tron. "To już koniec" pomyślałem. I wtedy właśnie pierwszy raz stwierdziłem, że legendy rzeczywiście mówią prawdę.
- Wampir jest w fortecy!
Gdybym usłyszał od kogoś to zdanie jeszcze dzień wcześniej, roześmiałbym się mu w twarz. Teraz mogłem tylko zakląć, starając się ukryć przerażenie. A dzień zaczynał się tak dobrze. Do fortecy mieli przybyć "przyjaciele lorda Maleka i lorda Moebiusa" jak poinformował mnie i resztę oddziału nasz dowódca. To właśnie my zostaliśmy wyznaczeni do grupy powitalnej. Czasu było niewiele, więc wszyscy zabraliśmy się do czyszczenia pancerzy i najparadniejszych szat zakonnych. Potem krótka próba i byliśmy gotowi. Mimo to goście nie przybywali i dopiero po dwóch godzinach strażnik na wieży zawołał:
- Do bramy zbliża się karoca z obstawą!
- Formować szyk! - Ryknął nasz dowódca.
Chwilę później na dziedziniec weszli lord Moebius, lord Malek oraz ich świta kapłanów, oficerów i inkwizytorów. Brama rozwarła się na oścież, a przez nią wjechała kareta zatrzymując się chwilę później. Grupa strażników eskortujących ją ustawiła się w szeregu a jeden otworzył drzwiczki powozu.
- Baczność! - Zakomenderował dowódca.
Z pojazdu wysiadło jedna, dwie... sześć osób. Mężczyzna z długą brodą, kobieta w luźnej sukni i inni. Ich twarze były poważne, a spojrzenia pełne pogardy i arogancji. Wśród sarafan krążyło wiele opowieści o tych ludziach. Niektórzy nazywali ich Kręgiem Dziewięciu. Podobno lord Moebius i lord Malek również byli jednymi z nich. To by tłumaczyło, co ta szóstka robi w fortecy.
- Witajcie przyjaciele - Moebius podszedł do nich, uśmiechając się dziwnie. - Ale gdzie jest Mortanius?
- Nie wyruszył z nami - odrzekł brodaty mężczyzna. - Twierdził, że przybędzie nieco później. - Ach, trudno. Chodźcie za mną, przyjaciele - w tym momencie uśmiech Moebiusa wydał mi się jeszcze dziwniejszy.
~
Pozwolono nam odejść. Wkrótce do fortecy wróciła słynna szóstka inkwizytorów, z Razielem na czele. Raziel miał niewielką sakwę za pasem, jeden z jego przybocznych niósł laskę należącą do lorda Moebiusa a drugi dziwny miecz. Rękojeść wykuta na kształt czaszki, z której szczęk wyrastało długie, wijące się ostrze. W życiu nie widziałem podobnej broni.
- Gdzie jest Moebius? - Spytał Raziel, nie używając nawet tytułu lorda.
- W prawym skrzydle, w górnych komnatach. - Odrzekł mu jeden z wartowników.
- Za mną chłopcy!
I pobiegli we wskazanym kierunku.
~
Przyszedł czas na moją wartę, przy komnacie gości Moebiusa. Jeszcze jeden zakręt i byłbym na miejscu...
Na posadzce leżał strażnik. A raczej to co z niego zostało. Twarz wykrzywiona w śmiertelnym grymasie, ręka złamana i wygięta pod nienaturalnym kątem, a na brzuchu paskudna rana. Przy takiej ranie krew powinna była rozlać się po posadzce, tworząc kałużę. Tu jednak żadnej krwi nie było. Coś albo ktoś sprawił że zniknęła. Wtedy usłyszałem głos dobiegający z komnaty gości Moebiusa.
- Zawołajcie swoje psy! Będą ucztować na waszych trupach!
A potem śmiech i przerażający, rozpaczliwy krzyk.
- Alarm! Wampir jest w fortecy! - Ryknąłem na całe gardło.
W chwilę później zbiegli się inni strażnicy i dwóch władających magią kapłanów. Próbowaliśmy otworzyć drzwi ale jakaś siła trzymała je zamkięte. Potem próbowaliśmy je wyważyć. Nawet nie drgnęły. W końcu kapłani użyli swoich zaklęć by zniszczyć barierę. Bez rezultatu.
- Nic z tego - westchnął sarafan i oparł się o drzwi. - Nie ruszymy tych...
W tym momencie drzwi otworzyły się a on sam stracił równowagę i upadł. Wbiegliśmy do środka. Komnata przypominała rzeźnię. Ciała szóstki leżały na ziemi, niektóre połamane, inne zmasakrowane. Pod ścianą padł lord Malek.
- Może ktoś jeszcze żyje... - W głosie kapłana nie było słychać przekonania.
Zaczęliśmy sprawdzać ciała. Cała szóstka nie żyła ale Malek oddychał. Poza osłabieniem nie miał żadnych obrażeń.
- Pomóżcie mi... wstać. - Wykrztusił.
Wtedy do sali wszedł lord Moebius. Nie wyglądał na zaskoczonego tym co zobaczył. Za nim wkroczył mężczyzna w dziwnym, zrobionym z kości napierśniku. Miał na sobie brązową szatę. W przeciwieństwie do Moebiusa, on wyglądał na zaskoczonego, a jego źrenice rozszerzyły się na widok ciał.
- Bogowie, co tu się stało? - Spytał, spoglądając to na Maleka to na Moebiusa.
- To był Vorador, Mortaniusie - odrzekł spokojnie starzec. - Malek nie zdołał go powstrzymać.
Za Mortaniusem do sali wkroczyli jego akolici.
- Uprzątnijcie ciała - rozkazał im ich pan, po czym spojrzał gniewnie na lorda Maleka i wskazał go palcem. - A ty, pojedziesz ze mną do Avernus. Tam czeka cię kara. I pokuta.
~
Później dowiedziałem się o śmierci szóstki inkwizytorów. Znaleziono ich martwych, dwóch na jednym z dziedzińców, trzech w głównej kaplicy. Raziela w okrągłej sali. Prawdopodobnie zginęli od miecza. Nikt nie umiał powiedzieć czy zrobił to ten sam napastnik, który zabił gości lorda Moebiusa.
~
Niedługo później znowu po korytarzach rozległ się okrzyk:
- Wampir jest w fortecy!
To był już trzeci raz tego dnia. Chwyciłem za miecz i dołączyłem do grupy innych sarafan. Gdzie nie poszliśmy, znajdowaliśmy trupy albo inne przygotowane do walki oddziały. Dostaliśmy rozkaz strzeżenia wielkiego mostu, na wypadek gdyby wampir próbował się tamtędy przedostać. Jego lewa część została podniesiona. Napastnik nie miał szans na przedarcie się. Staliśmy już dobre pół godziny, gdy nagle jakaś siła uniosła jednego z łuczników do góry. Rozpaczliwie wił się, próbując się uwolnić. Siła wyrzuciła go za barierę. Słyszałem jego krzyk, gdy spadał. Telekineza, pojąłem. Ale tak potężna, że mogła zmieść wojownika? Za chwilę z mostu spadło dwóch następnych. I wtedy z bramy wybiegł on. Sięgające do pasa białe włosy, zielona, pomarszczona skóra i wielkie szpony. Dzierżył miecz który widziałem w rękach jednego z inkwizytorów. Zaczęła się rzeź. Wampir z łatwością zabijał kolejnych przeciwników. Wyskoczył w górę i uderzeniem z nad głowy dosłownie przeciął jednego wojownika. Potężnym ciosem posłał kapłana w powietrze. Przyciągnął do siebie łucznika, który nadział się na jego miecz. Innego pozbawił głowy. Sarafan z toporkami próbował go zaatakować i skończył przebity na wylot. W końcu zostałem tylko ja. Wampir roześmiał się.
- Vae Victus! - Zawołał.
Uderzył, udało mi się sparować cios, ale mój miecz tego nie przetrzymał. A potem nadszedł koniec.