Nie dziw więc, że zmysły
Zakłopotane mieszać mu się muszą,
Gdy wszystko zgoła, co w nim jest, złorzeczy
Samemu sobie, że jest w nim.
- "Makbet", akt V, scena 2
Krew tryska ze zmiażdżonego ciała cudownie gęsta i lepka, wypełnia mi usta, ścieka do gardła budząc dreszcz rozkoszy. Jestem teraz jak kobieta, jak matka, jak puste naczynie, głęboka czara pragnąca napełnienia. I dostaję je, tą słodką krew, życie, przelewające się z tego, co było pełne, do tego, co już wkrótce będzie pełnym. Więcej... Mocniej zaciskam szczęki, ssę delikatnie miękkie mięso, drażnię językiem ostre igiełki pokruszonych kości. Więcej... Stworzenie żyje jeszcze. Jeszcze jego krzyk, wysoki, szalony, rozpaczliwy, wyrywa się z ust, wzmocniony, odbijany wielokroć przez niesamowitą akustykę sali wwierca się w uszy, trwoży, bawi, uprzyjemnia chwilę posiłku. Jeszcze ciało wyrywa się, szarpie, wije agonalnie w nieświadomej już próbie ocalenia życia. Życia, które od swego początku należało do mnie... Stworzenie żyje jeszcze, choć jego życie będzie teraz moim. Podrzucam je wysoko tak jak kot dręczący złapana mysz, łapię znów zębami, rozgniatam językiem o podniebienie tak jak rozgniata się miękką malinę... A stworzenie żyje jeszcze. Jego kończyny podrygują bezładnie... Obrzydliwie długie, chude, pazurzaste kończyny, nasuwające na myśl... Nasuwające na myśl...
- Pająka, Zephonie. Pająka.
Ze wstrętem wypluwam zmiażdżone ciało, które przelatuje po sali ciągnąc za sobą smugę krwi i śliny, z mokrym mlaśnięciem uderza w ziemię, koziołkuje, nieruchomieje... odrażający, krwawy ochłap.
- Gigantyczny pająk rozgnieciony stopą... lecz wciąż żywy.
Ohydny strach, obłędne przerażenie wstrząsa mną, zmienia słodką przed chwila krew w cuchnący jad, którego nie mogę już pozbyć się z siebie. Szarpię się, prostuję, unoszę, moja głowa odłupuje ze sklepienia fragmenty kamieni, biję pazurami, młócę na oślep powietrze, skrzeczę w ataku zwierzęcej paniki.
- Jesteś tchórzem, Zephonie. Jak zwykle.
Powoli powraca świadomość. Moja tajemnica, moja słabość, moja hańba... Ten upokarzający lęk, nie możliwe do przezwyciężenia przerażenie ogarniające mnie na widok tych... istot. Ich długich, cienkich, ruchliwych nóżek, ich oczu, spuchniętego cielska... A teraz... Miałem to w ustach...
Powoli, ostrożnie, zerkam w stronę nieukończonego... posiłku. Lśniące mleczną bielą odłamki kości wyzierające spod poszarpanych mięśni. Zmasakrowane ciało wciąż żyjącego, cierpiącego stworzenia. Stworzenia, w którego umyśle odnajduję niezniszczone jeszcze bólem resztki świadomości. W którym rozpoznaję Jihora, jednego z moich najstarszych synów. Pamiętam... pamiętam jego pierwsze spojrzenie, ufne, ciekawe, gdy moja krew przywróciła go do życia. Pamiętam poważny głos, silne, zręczne dłonie. To wszystko było... kiedyś. Teraz jest już tylko posiłkiem.
Chwila wstydu, żalu. Zbliżam się do umierającego syna. Nagle przez jego ciało przebiega dreszcz, jakby coś pulsowało w nim tuż pod skórą... Ze słyszalnym trzaskiem zwłoki eksplodują, rozchlapują wokół deszcz strzępków mięsa, krwi, śluzu, które po dotknięciu ziemi zmieniają się w miliony maleńkich pajączków, głodne stado biegnące do mnie na swych cienkich nóżkach... Zamieram, na wpół obłąkany ze strachu. Wszędzie, w każdym zakamarku sali, spadają na mnie ze sklepienia, wspinają się po nogach, oblepiają każdy centymetr ciała drżącą, ruchliwą powłoką, kąsają, małymi ząbkami wyrywają ze mnie strzępki żywego mięsa, wpychają się do ust, nosa, oczu.
Wszystko znika.
Tylko ja, na granicy obłędu i... ten, który mi zawsze towarzyszy. Maleńka figurka stojąca bez strachu przede mną, jego twarz jak zawsze wykrzywiona szyderstwem.
- Tchórz. - mówi pogardliwie.
Jego pogarda uspokaja mnie nieco, otrzeźwia. To nie pierwszy raz, nie... Słyszę głosy wołające mnie po imieniu, szydzące, rozbawione, przerażone głosy, które, choć znajome, nie niosą ze sobą żadnych wspomnień. Ściany mego schronienia zaciskają się na mnie jak kleszcze, bym po chwili stwierdził, że nie drgnęły z miejsca. Jak długo to już trwa? Jak wiele razy miałem te dziwaczne wizje, jak wiele razy jego chłodny głos doprowadzał mnie znów na granice świadomości? Jak wiele?
Śmierć... byłaby tylko wyzwoleniem. Tak, zwykła śmierć, moment bólu, blask słońca, błysk klingi, chłodna pieszczota wody... A potem... sen? A jeśli nie? Jeśli powrót, upadek, cierpienie po wieczność, nie odpoczynek a... kara? A jeśli... jeśli ja już nie żyję? Może to jest przyczyną? Może wtedy, przy Otchłani, nie Raziel zginął, tylko... ja? Może to mnie kazał zabić? Może to ja Go zawiodłem? Zawiodłem Go, a ten strach to kara? Jego kara? Tak, On potrafi karać, wykorzystać przeciw nam nasze słabości, zniszczyć, zgubić, upodlić, wzbudzić w nas odrazę do samych siebie. Może ja... zostałem już potępiony? Może taka będzie wieczność?
- Żałosny, jak zawsze żałosny... - Spoglądam nieprzytomnie na małą postać u moich stóp. - Zawsze byłeś tylko słabowitym tchórzem, który cieszył się z bezsensownego bólu zadanego innym, ale niemającym dość odwagi, by samemu skończyć ze swym haniebnym życiem.
- Dość!!! - obejmuję rękami głowę. - Wynoś się stąd! Zostaw mnie wreszcie samego!!!
- Ode mnie nawet śmierć nie będzie wyzwoleniem.
Śmierć... Zawsze widziałem ją przy sobie. Czułem jej obecność w każdej chwili życia. A może tylko teraz? Nie, to nieważne, nieistotne... Była mi towarzyszką, przychodziła... lecz nie po mnie. Była moim spokojem, wytchnieniem, była jak mądra, czuła kochanka... wciąż tu jest. Ze mną... lecz nie po mnie. Jeszcze nie. Najpierw coś... się wydarzy. Coś ważnego, bolesnego. Coś, co powinno zginąć, powróci, a wiele z tego, co istniało, odejdzie... Ja...
Ja jednak już umarłem... częściowo. Coś we mnie zginęło, pękło, skruszyło się... Spłonęło w wirującej wodzie. Razem z nim.
Raziel... pragnąłem jego bólu. Mądry, dociekliwy, charyzmatyczny Raziel. Zaufany Ojca. Doskonały dowódca, wspaniały wojownik. Przyjaciel, brat i... I sędzia. Wysoki Raziel o mlecznobiałej skórze rodzącej pragnienie dotyku, o miękkich, długich włosach, w które chciało się zanurzyć dłonie. Pragnąłem jego bólu. Chciałem patrzeć w jego głębokie oczy, widzieć, jak znika z nich cała ta przeklęta duma, cała godność, jak ostatnia iskra świadomości roztapia się w męce. Myślę, że po tym bym płakał... ale to nie ważne. Chciałem... jego. Dla siebie, na własność.
Nie dostałem nigdy. Jego. Dostałem ból i żal, i wstyd. Dostałem też zemstę, ale nie taką, jakiej się spodziewałem. Dostałem dziwną zdradę bez zamiaru zdrady, dostałem szybką egzekucję, krzyk... który wciąż nie cichnie w moich uszach. Taki, jakiego dla niego pragnąłem - szalony, przerażony, bolesny. Wtedy umarłem. Ta część mnie, która go kochała, spłonęła razem z nim. Utonęła w krzyku, który z czasem stał się moim.
Coś jednak zostało. To coś, co teraz żyje. To coś, co powinno by mną, ale jest nim coraz mniej.
- Jak teraz zareagowałby na ciebie? Jak myślisz? Czy odrzucił, jak wtedy? Myślę, że nie... Po prostu odwróciłby się ze wstrętem. Bo tylko wstręt teraz budzisz, Zephonie, Słodka Śmierci, której niegdyś nikt nie mógł się oprzeć.
Tak... Ja... zmieniłem się. Po tej niepojętej przemianie Raziela ewolucja Ojca zatrzymała się całkowicie i być może to właśnie było przyczyną Jego gniewu na swego ulubieńca. Jednak my zmienialiśmy się nadal. Lecz to nie był już tylko długi, spokojny sen podobny do letargu. Teraz zaczął się ból. Ja... zacząłem zmieniać się pierwszy. Pamiętam swoje przerażenie, gdy moje kości zaczęły się wydłużać, rozrywając skórę i mięśnie, pamiętam ten ból, tak wielki, że próbowałem się zabić, żeby go od siebie odsunąć... podczas dalszych przemian moi bracia przykuwali mnie łańcuchami do ścian mego pokoju, żebym w męce nie skrzywdził siebie ani innych. Moje ciało urosło, wyciągnęło się tak bardzo, że musiałem chodzić na czworaka jak zwierzę, bo moje stopy były zbyt małe, bym mógł poruszać się w normalnej pozycji. Wstyd, hańba tak wielka, że przestałem kontaktować się z kimkolwiek poza braćmi... choć i w ich oczach widziałem wstręt. A ja... nie lubię czuć wstydu. Nie lubię... Moje okrucieństwo, moje pragnienie krwi wzrastało wraz z każdą następną metamorfozą, sprawiając, że i oni zaczęli się mnie obawiać. Aż w końcu odszedłem.
- Wygnano cię.
Tak... i nie. Odeszliśmy wszyscy. Oni też oddalili się od pałacu Ojca. Tak było... bezpieczniej. Ojciec początkowo siedział tylko na swym tronie, sztywno, nieruchomo, podobny bardziej do rzeźby niż do żywej istoty. Siedział... i patrzył, a nikt nie potrafił skryć się przed tym spojrzeniem, nikt nie potrafił prześledzić myśli, które się za nim kryły, nikt nie mógł go wytrzymać. Stopniowo przestał reagować na nasze słowa, pytania, prośby. Przestał je słyszeć, czy tylko przestały one Go obchodzić? Ale ostatecznie - kto mógł to wiedzieć? Nigdy nikt nie zdołał pojąć reguł rządzących Jego decyzjami. Dość, że później... zaczął zabijać. Każdego, kto podszedł do Jego tronu. Nie była to walka, szybki, umykający oczom cios mieczem, nie... Ostatni raz widziałem Go z mieczem w ręku kiedy bronił się przed oszalałymi synami Raziela, w czasie, gdy osierocony klan rozpierzchł się po Nosgoth. Teraz to nie była walka. Ojciec nawet nie drgnął. A oni... po prostu ginęli, wybuchali płomieniem, eksplodowali, ich ciała gniły, jakaś niewidzialna siła zgniatała ich jak kartę papieru. Każdego dnia zwiększał się dystans, na jaki nie wolno było się do Niego zbliżyć... Aż w końcu odeszliśmy.
Ja... zmieniałem się nadal. Moje ciało straciło wszelkie podobieństwo do tego, czym byłem kiedyś. Stałem się... nie, nie Bogiem, choć kiedyś byłem pewien, że do tego dojdzie. Stałem się zwierzęciem. Owadem. Osą, modliszką...
- Pająkiem.
Tak. Tak, choć odsuwam od siebie ta myśl, wiem, że to prawda. I brzydzę się siebie, brzydzę się własnego ciała, boję się go i zwierzęcych potrzeb, jakie ze sobą niesie. Upokorzenie, upodlenie, odraza... bo wciąż pamiętam, jaki byłem kiedyś. Jaki się stałem. Hermafrodyta. Obojnak. Dla swoich synów jestem i ojcem i matką. Żadne uczucie nie może równać się z obrzydzeniem, które czuję, gdy to wyrywa się ze mnie, wypływa... To, z czego rodzą się moje dzieci. Groteskowy, pasożytniczy rój. Większość z nich pożeram w ataku gniewu i głodu jeszcze zanim zdołają się wydostać z miękkich, śluzowatych powłok. Głodu... takiego, jaki czuję teraz.
Głód...
- Przynieście mi człowieka!!! - Mój głos roznosi się echem w mosiężnych rurach przecinających budynek, który stał się moim schronieniem.
Czekam. Za długo.
Brutalnie wdzieram się do umysłu najbliższego mojego potomka. Obserwuję świat jego oczami, przez chwilę, malutką chwilkę pozwalam mu żyć. Nasyciwszy się bólem i strachem wyrywam z niego życie, które i tak przecież należało do mnie. Moje dzieci mnie znają... o tak, oni znają moje przyzwyczajenia. Zabijam drugiego syna. Trzeciego, czwartego, piątego... giną wszyscy, dopóki nie dostaję wreszcie człowieka.
Nic już we mnie nie ma... oprócz tego głodu. Nie czuję nic poza przyjemnością, gdy odgryzam mu głowę, gdy zlizuję jego gorącą krew. Trzymam go w zgięciu łokcia, tulę do siebie jak kochanek, podczas gdy kolce na moich rękach miażdżą bezwładne ciało. Więcej... Łapczywie pożeram poszarpane mięso. Ciało i krew... Jestem teraz... brzemienny. Z tego ciała i tej krwi narodzi się mój potomek.
Taak... zaspokoiłem głód. Nie do końca jednak. Syn, który przyniósł mi człowieka, nie zdążył uciec. Pożarłem i jego.
Nagle... dziwne drżenie. Coś się zmienia. Coś...
- To on, Zephonie. Skończy to, czego ty nie miałeś odwagi zakończyć.
Spoglądam na maleńka figurkę stojącą bez strachu u moich stóp; ciągle i ciągle, bez końca. A może? Może teraz nadejdzie koniec?
Rozglądam się. Jest, jak zawsze przy mnie... moja pani. Patrzy teraz na mnie. Tylko na mnie.
Wiem już.
Tak, koniec. Wreszcie.
Spoglądam na maleńką figurkę. Patrzę na jej twarz.
Twarz, która zawsze była moją.