"Wolność"

by Kalevatar

- Nie, ojcze. Nie zgadzam się.

Ojciec, jak zwykle, nie skomentował. Doprawdy, wolałabym czasem, żeby się złościł, krzyczał na mnie, zabraniał tego czy owego. Ale nie, on tylko - jak zwykle - zaczął przyglądać się jakiemuś z wiszących na ścianie obrazów. Byłam zła.

- Nie zgadzam się - powtórzyłam głośniej. - Znajdź kogoś innego do tej pracy.

Ojciec westchnął.

Nie chodziło o to, że było ze mnie dziecko wyjątkowo krnąbrne czy bezczelne. Nie, po prostu obiecałam sobie, że nie będę nigdy niczyją służką. Nie pozwolę, żeby ktoś ograniczał moją wolność... jak dawniej. Kiedy jeszcze byłam człowiekiem.

Choć nie pamiętam tych czasów, budzą we mnie gniew i podsycają i tak silną niechęć do tego obrzydliwego gatunku. Ludzie są mi wstrętni, tak jak wstrętne jest brudne, bezrozumne bydło. Nie pamiętam tych czasów, ale ojciec opowiedział mi o nich, bo obserwował moje ludzkie życie. Byłam więc młodszą z dwóch córek jakiegoś wielmoży, nie wiem kogo konkretnie; ojciec nie ma pamięci do ich licznych tytułów. Wydana zostałam za mąż, a raczej - ludzkim zwyczajem - sprzedana jak klacz na targu, za wicehrabiego Roberta von Angelsee, przyjaciela owego wielmoży. Podobno kochałam swego męża, z wzajemnością nawet, co u ludzkiej szlachty było faktem godnym odnotowania; dziwne, bo teraz na dźwięk jego imienia nie czuję nic. Tak więc, powtarzając słowa ojca, ceremonia była uroczysta i wzruszająca, wesele huczne i długie, a noc poślubna... cóż, jaka ona była, ojciec rzecz jasna nie wie; dość, że okazała się - jak wszystkie inne noce - całkowicie bezcelowa. Byłam bezpłodna. Błyskawicznie stałam się obiektem plotek, uśmieszków i w ogóle osobą wielce niepożądaną. Jak łatwo się domyślić, szybciutko rozwiązano ten problem. Ostatecznie, że tak się wyrażę.

- Córko, to naprawdę bardzo ważne. Kto wie, czy nie ważniejsze niż wszystko, co zrobiłaś dla mnie do tej pory.

Parsknęłam.

- Oczywiście. Czemu tak mówisz, ojcze? Żeby poprawić mi humor?

Ojciec spojrzał na mnie ostro. Przeklęłam w duchu mój bezczelny język, pasujący bardziej do doków czy slumsów niż do jego dworu.

- Dlaczego podejrzewasz mnie o kłamstwo? Próbowałem kiedyś cię oszukać?

Ucałowałam jego dłoń. Miał dziwną skórę, suchą i chropowatą w dotyku jak granit.

- Wybacz, ojcze. Ale wciąż nie rozumiem, dlaczego ode mnie tego wymagasz. Wiesz przecież, że nie znoszę bezczynności. Chcę przekradać się pomiędzy ludźmi, ścigać ich, być ich karą - zrobiłam trzy szybkie kroki i wbiłam trzymany w ręku nożyk do kopert w ciało wyimaginowanego przeciwnika. - Chcę walczyć, narażać się, ścigać się ze śmiercią. Do tego przecież zostałam stworzona, prawda, ojcze? Nie do siedzenia w domu.

Ojciec uśmiechnął się ciepło. Rzadki widok. Doprawdy, same dziś niespodzianki.

- Moja córeczka... - zmierzwił mi włosy. Wie przecież, że tego nie cierpię! Muszę je potem znowu układać. Spojrzałam na niego, robiąc nadąsaną minę. No tak, on oczywiście nie ma takich problemów - nie ma włosów.

Inne wampiry stronią od ojca, czy to z szacunku, czy z obawy. Myślę, że po prostu niemiła jest im myśl, że kiedyś staną się podobni do niego. Rozumiem ich obawy, bo mnie samej trudno zaakceptować to, że moja skóra kiedyś stanie się zielona... Mimo wszystko, jest w jego urodzie coś pociągającego, coś silnego, choć od razu trudno to zauważyć. Szczególnie, gdy spojrzy się w jego żółte oczy o pionowych źrenicach; nie rozszerzają się one w ciemności, jak u kotów, przez co ma się wrażenie, że to żart natury, zastanawiającej się, jak uczynić go bardziej nieludzkim.

- Mówiłem przecież - ciągnął, patrząc na moje próby poprawienia fryzury - że tylko do ciebie mam pełne zaufanie. Wierzę po prostu, że spełnisz moja prośbę z takim samym poświęceniem, co zwykle.

- Proszę cię, nie graj na mojej dumie i rodzinnych uczuciach. I nie mów mi o poświeceniu; nie lubię tego słowa. Kojarzy mi się z czymś paskudnym.

- Nie kpij z tego, dziecko - ojciec nagle spoważniał. - Poświęcenie to potężna siła; od niej często zależą losy świata. - Utkwił spojrzenie w sobie tylko znanym punkcie, pogrążając się we wspomnieniach.

- Dobrze już, dobrze - westchnęłam, przerywając moment zadumy. - Chodźmy chociaż go zobaczyć; wtedy podejmę decyzję.

Zaczynałam znowu być zła.

~

- Co niby ma być ważnego w niańczeniu tego kaleki?

- Pohamuj trochę swój język, córko. Naigrywanie się z cierpienia nie przyniosło nikomu chwały.

Nie sposób było się z tym nie zgodzić; jednak musiałam przecież coś powiedzieć. Chociażby po to, żeby odreagować jakoś przykrą świadomość, że najprawdopodobniej spędzę w obecności tego przykutego do łóżka mężczyzny najbliższe dni, jeśli nie tygodnie.

Przyjrzałam się dokładniej memu pacjentowi; ciekawy, choć przykry widok.

- Kto i po co obwiązał go tymi szmatami?

- Twój nauczyciel, Hugo. - Ojciec stanął obok mnie. - A po co - cóż, nie mam pojęcia, czemu, ale to działa. Gdy został tu przyniesiony, jego stan był dużo gorszy.

- Dużo gorszy, powiadasz? - spojrzałam sceptycznie na ojca. - A kiedy to było?

- Pięćdziesiąt lat temu.

Zakrztusiłam się. Pięćdziesiąt lat!!! Podczas gdy najgroźniejsze rany leczą się w kilka dni!

- W jakim stanie on tu trafił? W kawałkach?

- Nie, choć wyglądało to strasznie. Dziwne, że jego rany goją się tak powoli - jak u człowieka. Hugo postanowił więc leczyć go ludzkimi metodami, z niezłym skutkiem.

- Zabawne... - powiedziałam cicho. - Mam na myśli jego urodę - sprostowałam szybko, czując wzrok ojca, pełen potępienia. Mężczyzna, leżąc w dziwnie sztywnej, wyprostowanej pozycji, ze swą niezwykle bladą skórą i białymi włosami, nasuwał na myśl lodową statuę, dla żartu położoną do łóżka i przykrytą kocem. - Nie jest mu niewygodnie? Ciągle w tej samej pozycji?

- Nie wolno go przesuwać - odparł ojciec. - Ma złamany kark. Trzeba poczekać, aż się zrośnie.

- Kto go tak sponiewierał?

- To rany odniesione w bitwie. Z Zakonem, jak pewnie się domyśliłaś. On stał wtedy na czele naszych wojsk. - Ojciec na nowo pogrążył się we wspomnieniach. - Walczył - podjął po chwili - i przegrał.

- Skoro jest tak słaby, że pozwolił na coś takiego, po co się o niego troszczyć?

Natychmiast pożałowałam tych słów.

- Wyjdź stąd, Umah - powiedział ojciec gniewnie. Byłabym się cieszyła, że zwraca się do mnie po imieniu, ale jego gniew mnie przestraszył. Nigdy jeszcze nie mówił do mnie takim tonem. - Ta rozmowa była błędem. Rozczarowałaś mnie, córko; jeszcze wiele w tobie zostało z człowieka. A teraz wyjdź.

Skłoniłam się, krzyżując dłonie na piersi.

- Wybacz, ojcze, i pozwól mi naprawić błąd. Niech to będzie dla mnie lekcja pokory.

- Niewątpliwie przyda ci się, córko - powiedział po chwili. Nie śmiałam podnieść oczu, by zobaczyć wyraz jego twarzy. - Zostań tu teraz i zajmij się nim. Muszę iść.

- Ale...

- Tak, tak - westchnął. - Oczywiście, opowiem ci o nim, później jednak. Teraz muszę iść.

Dźwięk zamykanych drzwi oznaczał początek mojego więzienia.

- O tak... - szepnęłam zjadliwie w kierunku mego pacjenta. - Już ja się tobą zajmę. Masz szczęście, że trafiłeś pod moje skrzydła.

Nagle moją uwagę przykuł pewien osobliwy detal.

- Czarne usta - mruknęłam, nachylając się nad jego twarzą. - Malujesz je, białowłosy? - Musnęłam palcem popękane wargi. Całe szczęście, moje podejrzenia się nie potwierdziły. To jednak nasunęło mi inną myśl. Bezceremonialnie zrzuciłam koc, którym był przykryty, i zaczęłam odwijać spowijające go bandaże. Westchnęłam cicho.

Jego ciało wyglądało strasznie. Właściwie trudno było znaleźć choć jedno nieuszkodzone miejsce. Wiele kości było połamanych, a prawe ramię ktoś chyba usiłował odrąbać, bo trzymało się tylko na paśmie mięśni i skóry. Prawy bok był zmiażdżony, we wciąż otwartej ranie połyskiwały białe końcówki skruszonych żeber. Pierś i biodra pokrywały okropne, purpurowo czarne krwiaki. Prócz tego liczne rany na całym ciele i dziwne zadrapania na brodzie - cztery po prawej i jedno po lewej stronie, jakby jakaś pazurzasta łapa schwyciła go za twarz.

Co za stworzenie doprowadziło go do takiego stanu? Z kim on walczył? Ze smokiem? A może sam rzucił się na całą armię?

I jakim cudem on jeszcze żyje?

~

Mało komu udaje się zaskoczyć Voradora. Mnie się udało.

- Dziecko, co ty masz na sobie? Albo raczej - czego nie masz? - wyjąkał osłupiały.

- Mój nowy strój, ojcze - okręciłam się w piruecie, prezentując go w całej okazałości. - Nie mów, że ci się nie podoba.

- Cóż... Tak się chyba ubierają te kobiety, które... no wiesz...

Roześmiałam się, widząc jego zakłopotanie.

- Nie udawaj świętoszka, ojcze. Z pewnością już w twoich czasach, tysiące lat temu, istniały burdele.

Ojciec nie wiedział wyraźnie, czy ma być na mnie zły czy nie. Upił łyk z pucharu, krwi zapewne. Wina nie pijał nigdy. Usiadłam na fotelu naprzeciwko.

- Miałeś mi coś opowiedzieć, ojcze. - Nachyliłam się wyczekująco.

- Tak, tak... oczywiście - powiedział cicho, zapatrzony w tańczące w kominku płomienie. - Myślę - podjął po chwili - że najlepiej będzie, gdy poznasz całą tą historię.

Ojciec mówił długo, mówił spokojnie, lecz ze zmęczeniem. Mówił o wspaniałej rasie skrzydlatych istot, Antycznych, którzy kiedyś zamieszkiwali Nosgoth. Mówił o niezliczonych wojnach prowadzonych z Hyldenami, którzy zaatakowali ich ziemię, o Filarach, tajemniczym ognisku mocy wzniesionym przez Antycznych, którzy dzięki temu pokonali swych wrogów. O przekleństwie pokonanych, które zmieniło zwycięzców w nieśmiertelne, łaknące krwi demony. Mówił o swoim ludzkim życiu, kiedy był kowalem, wiodącym szczęśliwe życie u boku żony i dwóch córek, z których młodsza była podobna do mnie. O tym, jak dostał za zadanie wykucie miecza, Pożeracza Krwi obdarzonego świadomością i głodem, jak dzięki krwi Janosa Audrona jako pierwszy z ludzi stał się wampirem, jak ze strachu i z miłości odwrócił swą rodzinę od światła. Mówił o Filarach, które zdradziły swych twórców, wybierając Strażników spośród ludzi, którzy wiedzeni strachem i zawiścią stworzyli Zakon Sarafan, by tępić zarówno Antycznych, jak i wampiry; o wielu latach strachu i bólu, gdy wszyscy jego przyjaciele, jeden po drugim, padali ofiarą tego szału niszczenia. O swoim gniewie, nienawiści każącej mu zemścić się na Strażnikach, o ich śmierci z jego rąk. O apatii i długim ukryciu, gdy stracił kontakt ze światem. O śmierci Strażniczki Filaru Równowagi i obłędzie dotykającym innych Strażników, powodującym zakłócenie rytmu życia na świecie. Mówił o młodym szlachcicu, Kainie, którego przeznaczeniem było zostać Strażnikiem Równowagi, a zamordowany, wskrzeszony został jako wampir, by uleczyć szaleństwo pozostałych. O tym, jak nim manipulowano, by wypełnił ich wolę, jak zabił Strażników i odnalazł Pożeracza Krwi; jak gdy chciał zapobiec tyranii młodego króla, przeniósł się w czasie i zabił go, by po powrocie zastać jeszcze większe spustoszenia i prześladowania. Jak ostatecznie odrzucił poświęcenie się dla ludzkości, pogrążając cały świat w chaosie. Mówił o tym, jak wreszcie stanęli razem na polu pod Meridian, gdzie przegrali. Gdzie w walce z Lordem Sarafanem Kain stracił Pożeracza. Gdzie został zmasakrowany.

Milczeliśmy długo.

- Nie podoba mi się ta historia - rzekłam wreszcie. - Nie sposób osądzić, kto w niej jest bohaterem dobrym, a kto złym.

- Tego nigdy nie sposób osądzić - odpowiedział w zadumie.

- Nie wiem, co mam o nim myśleć. Z jednej strony całym sercem popieram jego odmowę, a z drugiej winię go za to, w jakiej znaleźliśmy się sytuacji. Nie potrafię wyobrazić sobie, co zrobiłabym na jego miejscu.

- Wierzę, że to samo - ojciec znowu zmierzwił mi włosy. Prychnęłam gniewnie. - Macie te same temperamenty.

- Jasne. Ojcze... a co ty byś zrobił? - Spojrzałam na niego badawczo. Zapatrzył się znów w ogień.

- Nie wiem - powiedział po chwili. - Wierzę, że nigdy nie będzie mi dane podejmować takich decyzji. Ale, ostatecznie to nie mnie było przeznaczone. Bo to przeznaczenie zadecydowało, córko. W tym nie ma żadnej wolności, tak przez ciebie ukochanej. Osoba tak uwikłana w przeznaczenie jak Kain, nie decyduje o sobie samej. Tak jak i wszyscy, którzy się z nim zetkną. - Nie podobało mi się jego spojrzenie, jak i to, co mówi. - Możemy tylko mieć nadzieję. Ale dość już na dziś - wstał. - Wracajmy do swoich zajęć, córko.

Do zajęć. Pewnie.

~

Źle czułam się w jego milczącej obecności, choć minęło już wiele lat. Źle z żalu nad utraconą na długo wolnością; nie pamiętałam już, kiedy ostatni raz widziałam swoich przyjaciół, polowałam, walczyłam, piłam krew inną niż przyniesioną mi przez służbę w kunsztownych pucharach. Ale też źle, bo historia opowiedziana przez ojca wciąż żyła w moich myślach, napawając mnie dziwnym gniewem i żalem. Miotałam się po komnacie jak ptak w klatce, wie wiedząc, czy zmieniać jego opatrunki, czy dobić go, kończąc moje i jego cierpienia.

W co ja się wpakowałam.

Zabrałam z biurka napar, którym przemywałam mniejsze rany. Dzięki Hugonowi umiałam już przyrządzać go sama z ziół rosnących w okolicy. Zdążyłam już przywyknąć do jego charakterystycznego zapachu, choć pewnie moje ubranie przeszło nim na dobre.

- Ładnie się goisz, białowłosy - powiedziałam, zerkając na rezultaty mojej kuracji. - Widać od razu, w czyje ręce trafiłeś. Ale ty oczywiście nie słyszysz, co do ciebie mówię.

Z westchnięciem postawiłam miseczkę na stoliku.

Nagle poczułam wściekłość z powodu całej tej sytuacji. Siedzę oto na łóżku jakiegoś bohatera-inwalidy, żywego trupa, którego kazano mi doglądać, za co zapewne nigdy nie doczekam się słowa podziękowania, podczas gdy inni narażają się i giną dla sprawy. Dlaczego mnie tego odmówiono? Dlaczego nie mogę robić tego, co lubię?

- Nie chcę, słyszysz mnie, kaleko?! Nie chcę! Mam tego dość!

Złapałam go silnie za ramiona, uniosłam, zbliżając jego twarz do swojej. Jego głowa bezwładnie odchyliła się w tył. Potrząsnęłam nim mocno; był jak kukła w moich dłoniach. Mogłam go zabić, pootwierać jego rany, podpalić, zgnieść czaszkę w dłoniach, patrzeć, jak jego krew wsiąka w dywan, mogłam...

Boże.

Drżącymi rękami położyłam go z powrotem, ostrożnie, delikatnie jak dziecko. Bo on był jak dziecko, wielki Kain zdany na moją łaskę. Bezbronny. A ja go skrzywdziłam.

Sprawdziłam szybko, czy nie pogłębiłam jego ran. Kilka bandaży zabarwiło się na czerwono. Zmieniłam je szybko i usiadłam za biurkiem, kryjąc twarz w dłoniach.

Czułam się podle.

Nagle usłyszałam jego głos.

- Umah... - wyszeptał.

W mgnieniu oka byłam już przy nim, nachylając się nad łóżkiem, łowiąc uchem najlżejszy szmer. Serce waliło mi jak młotem. Czy się przebudził?

- Słyszysz mnie, Kainie? - powiedziałam cicho, bojąc się nawet go dotknąć. - Rozumiesz, co mówię?

Nie powiedział nic więcej.

~

Tamto dziwne zdarzenie zmieniło nasze wzajemne stosunki, jeśli mogę tak to nazwać. Wytworzyła się między nami specyficzna aura intymności; pokój traktowany jak więzienie teraz stał się ostoją. Lubiłam tam przebywać; tym bardziej, że widok Kaina nie był mi już przykry. Jego ciało zregenerowało cię całkowicie, zniknęły blizny; wciąż jednak nie odzyskał przytomności. Prawdę mówiąc, nie przeszkadzało mi to. Gdy śpi, wygląda niewinnie, jak dziecko. Ma rozchylone usta.

Pewnego razu, gdy powiedziałam ojcu, że czasem wymawia przez sen moje imię, dodałam żartobliwie, że Kain jest moim ideałem mężczyzny - nie mówi dużo, za to wspaniale słucha (oczywiście, jak każda kobieta, musiałam komuś się wygadać, a do tego białowłosy nadawał się znakomicie - nigdy nie przerywał). Ojciec uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał i nakazał mi dbać o jego bezpieczeństwo. Nie tylko my wiemy, że on tu jest, mówił, a są tacy, którzy chcieliby przeszkodzić mu w wypełnieniu jego zadania. Ale ty jesteś silna, jesteś odważna, mówił. Dasz sobie radę. Dbaj o niego, póki sam nie będzie mógł tego robić.

Dbałam więc. Pilnowałam. Nie opuszczałam jego pokoju. Tylko raz jeden.

Wystarczyło.

~

Jego głos usłyszałam już w korytarzu; urywane, pośpiesznie wypowiadane, chaotyczne słowa. Potem krotki krzyk.

Wpadłam do pokoju z prędkością, która mnie zaskoczyła. Zaskoczyła też Hugona, mojego nauczyciela, pochylonego nad łóżkiem.

- Co tu się dzieje? - wysyczałam wściekle, zbliżając się do starego wampira. - Kto pozwolił ci tu wejść?

- Vorador, twój ojciec a mój pan - odrzekł spokojnie. - Powiedział, że podobno Kain mówi przez sen. Miałem sprawdzić, czy to może okazać się ważne.

- Doprawdy? - zmierzyłam go spojrzeniem całkowicie wypranym z szacunku. - I zapomniał mnie o tym uprzedzić?

- Sądzisz, że ojciec musi się przed tobą tłumaczyć? - Hugo wyprostował się. - Sądzisz, że ja muszę? Nie bądź bezczelna.

- Sądzisz, że muszę wierzyć w każde twoje słowo? - Splotłam ręce na piersi. - To mnie powierzono jego bezpieczeństwo. Mam prawo wiedzieć, co tu robisz.

- Dlatego powiedziałem przecież: sprawdzam, co mówi. - Strzepnął niewidoczny pyłek z rękawa.

- Dlaczego w takim razie słyszałam, jak krzyczy? Co mu zrobiłeś?

Hugo znów pochylił się nad Kainem. Szarpnęłam go za ramię.

- Spokojnie, dziecko - wyzwolił się z mojego uścisku. - Nie zrobię mu krzywdy.

Mocno ucisnął palcami jego skronie. Zamknął oczy.

- Mów, co widzisz - szepnął stanowczo. - Mów!

Kain zadygotał, jednak jego usta pozostały zamknięte. Twarz nauczyciela skurczyła się z wysiłku, tak, że wyraźnie widziałam nabrzmiałe, pulsujące żyły. Na jego czoło wstąpił pot. Nagle poczułam dziwny zapach w powietrzu. Jakby... wanilię.

- Mów, co widzisz - powtórzył głośniej.

- Kamień i miecz - powiedział Kain z wysiłkiem. Spojrzałam na niego przerażona. - Pożeracza Krwi i Dusz. Skrzydła znikające w otchłani. - Zachłysnął się. Hugo wzmógł nacisk. - Filary i tron. Proporce na wietrze. - Ostatnie słowo przeszło w urwany jęk.

Dlaczego tego nie przerwałam?

Dłonie Hugona, zaciśnięte na skroni Kaina, drżały.

- Mów, co widzisz - szepnął.

- Idę - Kain szarpnął się. - Dookoła krew. Dusze.

- Dokąd idziesz?

- Nie wiem.

- Kto idzie przed tobą?

- Przeznaczenie.

- Kto idzie za tobą?

- Śmierć.

Nauczyciel odstąpił od łoża z westchnieniem; wyglądał na zmęczonego. Usiadł ciężko przy biurku. Stanęłam nad nim.

- Możesz mi teraz wyjaśnić, czemu miało służyć to upiorne widowisko, Hugonie? Nie wierzę, żeby ojciec kazał robić coś takiego.

- Znasz historię tego wampira, prawda? - Przytaknęłam. - Wiesz, że jest mu przeznaczone odnowić Filary Nosgoth. Z tym, że on odrzucił to przeznaczenie i w swej pysze wybrał inne, jakże trywialne - by podbić świat. Teraz wszystko, co czyni, właśnie to ma na celu. - Skrzywił się z niesmakiem, jakby przełknął coś obrzydliwego. - To jego pycha doprowadziła do tej wojny, do klęski, każąc nam żyć jak zbiegowie. Teraz - wskazał na niego głową - cierpi z własnej winy, skazawszy przedtem nas wszystkich, także ciebie, na cierpienie. On nie waha się ryzykować cudzym życiem.

- I ojciec trzyma go tutaj żeby umożliwić mu panowanie nad światem? - zapytałam ironicznie.

- Vorador zdaje sobie sprawę, że on nie zdoła uniknąć swego przeznaczenia, więc wszystko, co zrobi, prędzej czy później sprawi, ze los się wypełni. Ja jednak... - zawahał się na moment - nie byłbym takim optymistą. Tolerowanie tych chorych ambicji nie może skończyć się dobrze.

- Co masz na myśli?

- To pewne, że po przebudzeniu będzie próbował zemścić się na Zakonie i odzyskać Pożeracza Krwi. Nie twierdzę, że to źle, przeciwnie - miecz najważniejszy, a prawdopodobnie tylko Kain jest dość silny, by odebrać go Lordowi Sarafanowi. Jednak, gdy tak się stanie... nie wolno pozwolić mu na realizację planów.

- Niby czemu? - Wzruszyłam ramionami. - Przecież to ludzi chce podbić, czyż nie?

- Nie słuchałaś jego słów? - zaśmiał się sucho. - Szkoda, bo mówiły prawdę. Za nim idzie śmierć, dziecko, nasza śmierć. Ten miecz daje władzę, wielką władzę. On się nią nie podzieli, z nikim. Będzie wolał nas zabić. Kiedy odzyska miecz... - ciągnął, patrząc na mnie badawczo - on musi umrzeć, Umah.

- Bredzisz. A teraz stąd wyjdź.

Miałam mętlik w głowie.

~

Byłam przy nim, gdy się obudził. Pomogłam mu wstać, podtrzymywałam, gdy dawno nieużywane mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa. Zobaczyłam, jak wielkie sen wyrządził spustoszenia w jego pamięci i przeklęłam tego, kto mu to uczynił. Pokazałam mu świat i nauczyłam na nowo w nim przebywać. Byłam przy nim, a i on szukał mojego towarzystwa.

Wróciłam potem do swoich obowiązków. Znowu byłam sobą, byłam wolna, byłam szczęśliwa, jak ptak wypuszczony z klatki. Znów brałam udział w walce, zdobywałam informacje, karałam zdrajców. On również wypełniał zadania ojca, przygotowując się do głównego celu - pokonania Zakonu.

A jednak związało nas przedziwne fatum, każące spotykać się, wracać do siebie w każdej wolnej chwili. Wracaliśmy więc, on i ja, do tego pokoju, naszego wspólnego sanktuarium, gdzie wszystko się zaczęło. Rozmawialiśmy o rzeczach najdonioślejszych i o całkiem błahych, lub po prostu milczeliśmy, spacerując wokół dworu ojca.

Moi przyjaciele odradzali mi te spotkania; podobnie jak reszta wampirów unikali z nim kontaktów. Tak, był szanowany; tak, był uwielbiany. Ale budził też strach. Nie rozumiałam tego. Do momentu, gdy zobaczyłam go w walce.

~

Schwytana przez Sarafan, pobita na granicy śmierci, zamknięta jak zwierzę, czekałam na egzekucję. Kain przyszedł, przedzierając się przez straże; przyszedł, lecz nie po mnie. Liczyły się tylko informacje przeze mnie zdobyte, gotów był wydobyć je ode mnie i odejść. Nie poznałam go. Uwolnił mnie wreszcie i polecił iść za sobą, szybko, bym nie została w tyle, choć ledwo trzymałam się na nogach. Poszliśmy nie kryjąc się, główną drogą; gdy zaprotestowałam, nawet się nie odwrócił. Gdy trafiliśmy na patrol, skuliłam się w cieniu, modląc się, by jego arogancja nie zabiła nas oboje. Jednak on najwyraźniej chciał walczyć, a ja, obserwując to z ukrycia, westchnęłam. Bo każdy jego ruch był precyzyjny i oszczędny, wyuczony, automatyczny niemal, zabójczo pewny. Miecz w prawej ręce, opuszczony, odchylony nieco, ułożony jak przedłużenie ramienia. Trzy miarowe kroki. I taniec, bo on w walce ruszał się jak w tańcu, z upiorną gracją. On był dla nich jak anioł, jak demon, ten, na kogo padł jego wzrok był już jak umarły, bo błysk klingi był wyrokiem, od którego nie było ucieczki. A oni ginęli, byli jak piórka miotane wichrem, jak dzieci drobną piąstką pragnące powstrzymać lawinę. A gdy ostatni z Rycerzy z krzykiem runął na ziemię, on stał jeszcze przez chwilę nieruchomo wśród krwi i porozrzucanych ciał, niewiadomo, składając milczący hołd poległym czy napawając się swym tryumfem. I choć nie rozumiałam zmiany, która w nim zaszła, choć miałam żal o sposób, w jaki mnie potraktował, choć bałam się go - musiałam go podziwiać. Bo wtedy był piękny.

~

Nauczyłam się później, że dla niego, gdy wykonuje przeznaczone mu zadanie, nie liczy się nic i nikt. Że gdybym stanęła mu na drodze, nie poczułby nic, zabijając mnie. On sam nie wie, dlaczego tak się dzieje. Współczuje mu więc i... nie wchodzę w drogę.

Tym bardziej, że prywatnie jest zupełnie inaczej.

~

- Twój ojciec wyruszył dokądś, Umah. - usłyszałam jego głos gdzieś z głębi dworu. Przeniosłam się do niego, nie tracąc ani chwili na czasochłonne chodzenie. - Wygląda na to, ze mamy trochę czasu dla siebie - dokończył z uśmiechem.

- A na co masz ochotę?

- Zgadnij. - Nie zrozumiałam. Uśmiechnął się znowu. - Rozejrzyj się.

- Sala balowa? Od kiedy pamiętam, nic się tu nie działo.

- Bo mieszkali tutaj sami ignoranci, ale teraz ja tu jestem, wiec wszystko wróci do normy.

Roześmieliśmy się. Wyglądał ładnie, w moim ulubionym ubraniu - kurtka, czarna z ciemnoczerwonymi brzegami, do tego taki sam golf i spodnie oraz srebrne osłony przedramion i barku, kunsztownie zdobione. Ciekawe, czy wybrał ten strój, by zrobić mi przyjemność?

Nagle sala wypełniła się dźwiękami muzyki, mimo że nie było w niej nikogo poza nami. Rozejrzałam się zaskoczona.

- Skąd to dobiega? - spytałam.

- To iluzja. - Zgiął się w głębokim ukłonie, wyciągnął dłoń. - Pani...

Nie wiedziałam, co mam robić. Nie potrafię tańczyć!

- Potrafisz - powiedział, odczytując moje myśli. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Podałam mu dłoń.

Moje ciało nie zapomniało kroków tańca z czasów, gdy jeszcze żyłam. Wirowaliśmy pośrodku pustej sali lekko jak płatki śniegu, jak liście opadające z drzew. I choć nigdy wcześniej nie odczuwałam takiej potrzeby, teraz nie wyobrażałam sobie, jak mogłam być nieczuła na tę dziwną przyjemność. Nagle Kain objął mnie, przysunął do siebie.

- Ejże! - krzyknęłam ze śmiechem. - Ten taniec wymaga chyba odleglejszej postawy?

- Do diabła z konwenansami.

Dotyk jego ciała oszałamiał, sprawiał, że drżałam. I zatraciliśmy się w tym tańcu, w takt melodii, która była ułudą, w pustej sali, wirowaliśmy, wirowaliśmy, wirowaliśmy aż cały świat stał się melodią, stał się tańcem, i my staliśmy się tańcem i światem, bo melodia była w nas, i nic się nie liczyło, tylko melodia, której on był źródłem, i taniec, którym byliśmy oboje.

Znieruchomieliśmy, drżący, wpatrzeni w siebie jak świadkowie jakiegoś pradawnego misterium. Bo było to misterium, tajemnica - ten taniec, który nas połączył, trwale i boleśnie.

Nie wiem, jak długo to trwało. Jak to się stało, że choć mogłabym przysiąc, że żadne z nas nie drgnęło, znaleźliśmy się w pokoju, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy. Jak nagle łoże, które było naszym więzieniem, stało się wyzwoleniem od dziwnej tęsknoty, słodkiej i gorzkiej zarazem. Jak wśród łez odkrywaliśmy się na nowo, a źródłem łez na naszych twarzach było szczęście. Jak to się stało, że świat pękł nagle jak bańka i powstał całkiem nowy, w którym nas już nie było. Jak staliśmy się sobą nawzajem, bo w moich oczach zapłonął ten sam ogień, co w jego, a jego dłonie drżały jak moje.

~

- Jak śmiesz składać mi taką propozycję, Hugonie?! Jak masz czelność mówić do mnie, jak bym była najemną morderczynią?! Jak śmiesz!? - Jego słowa zabolały mnie jak policzek.

- Dziecko, nie pamiętasz naszej rozmowy? Sądziłem, że wyraziłem się dostatecznie jasno.

- Nie wierzę w to, co powiedziałeś.

- Nie wierzysz? Naprawdę nie wierzysz, że my się dla niego w ogóle nie liczymy? Ty, ja, Vorador - jesteśmy dla niego pionkami, środkami do celu, nie celem samym w sobie. - Pokręciłam głową, wciąż oszołomiona. Hugo westchnął. - Nie wierzysz, a przecież widziałaś go. Pamiętasz, jak potraktował cię, gdy miał cię uwolnić. Słyszałaś wypowiedziane we śnie słowa.

- Skąd mam wiedzieć, że nie ty byłeś ich źródłem?

- Dziecko, ja nie potrafię narzucić mu swej woli. Nikt nie potrafi.

- Mnie też nie. Nie jestem niczyją niewolnicą, jestem wolna. Nie muszę wypełniać twoich zachcianek. - Byłam wściekła.

- To nie są zachcianki, nie moje. To prawda, którą znają wszyscy, także twój ojciec zna ją i akceptuje. Myślisz, że czemu opiekowała się nim kobieta, podczas gdy ja na leczeniu znam się bardziej? - Cofnęłam się, bojąc się słów, które zaraz padną. Bojąc się zdrady. - Vorador wierzył, że on ci zaufa.

- I ja teraz... - w moich oczach zalśniły łzy, choć chciałam je powstrzymać. Co oni ze mnie zrobili? - Ja teraz, po tym, jak mi zaufał, mam go zabić, pchnąć nożem w plecy? Mam go zdradzić?! Nie... - głos mi się załamał. - Nie zgadzam się na to...

Hugo podszedł do mnie, próbował objąć. Wyrwałam mu się.

- Zrozum, dziecko - powiedział łagodnie - to nie żadne porachunki, żadna osobista zemsta. Tu chodzi o nas wszystkich.

Spojrzałam na niego wściekle.

- A jeśli ja wcale nie mam ochoty na ratowanie świata?

- Nie masz wyboru, dziecko. Jeśli odzyska Pożeracza, zginiemy wszyscy.

- Więc powinniśmy zginąć, jak przystało na zdrajców. A teraz uwolnij mnie od swego towarzystwa. Jest mi wstrętne.

W czystym śnie

Zeszłego roku

Przybyły z tysiąca mil

Chmurne miasto

Kręte strumyki

Lód na sadzawkach

Przez jedną chwilę

Widziałam przyjaciela

~

Słowa wypływały ze mnie lekko, łagodnie, lśniły chwilkę w mokrym atramencie i wsiąkały w biały papier. Przynosiły mi spokój.

Jak zwykle nie słyszałam jak wchodzi.

- Co piszesz? - zręcznie wyrwał kartkę, którą usiłowałam ukryć.

Niedoczekanie jego!

Rzuciłam się na niego, a on ze śmiechem uniósł stronnicę w wyciągniętej ręce, drugą odpychając mnie, drocząc się jak brat z młodszą siostrą. Ale nie ze mną takie numery. Śmiejąc się, wskoczyłam na niego, przewracając na podłogę, przycisnęłam kolanem przedramię i zabrałam swoją własność. Wstał, otrzepując się.

- Nie sądzisz chyba, że ukryjesz to przed mną? - spytał, przechylając głowę.

- Właśnie tak sądzę. Czyżbyś się z tym nie zgadzał, białowłosy? - zaczęłam cofać się w kierunku drzwi.

- I tak to znajdę - wzruszył ramionami.

Nagle wpadł mi do głowy pewien pomysł. Wybiegłam z pokoju.

- Łap mnie, białowłosy - rzuciłam ze śmiechem.

Pobiegł, oczywiście. I w tej szalonej, roześmianej gonitwie po dworze ojca byłby mnie pewnie złapał, gdyby nie sala przed nami, która dała mi trochę szans. Właściwie nie wiem, co mi strzeliło do głowy, by tam wchodzić, ale nie miałam czasu, by się nad tym zastanawiać. Wpadliśmy tam oboje jak pociski z katapulty.

Do Sali Obrad starszyzny.

Błyskawicznie okazało się, że nieco się przeliczyłam i o włos brakowało, a przegrałabym. Bo kiedy ja okrążałam siedzących przy stole gości ojca, Kain bezceremonialnie wskoczył na stół, roztrącając mapy i kielichy z winem. Zauważył osłupiałą starszyznę, wykonał w locie jakiś skomplikowany ukłon, zawołał: "Uszanowania, panowie!" i wybuchnął śmiechem, podążając za mną. Na jego nieszczęście, o ułamek sekundy wcześniej zdążyłam zamknąć drzwi za sobą. Szamotaliśmy się przez chwilę, po czym pobiegliśmy dalej, zostawiając zebranych w głębokim szoku.

- To ma być nasz zbawiciel? - usłyszałam niewyraźny głos ojca. - Bogowie, miejcie nas w swojej opiece...

~

Noc była pogodna, rozgwieżdżona. Usiadłam na łagodnym, trawiastym zboczu, zdyszana po biegu. Kain położył się obok, kładąc głowę na moich kolanach. Jego włosy pięknie lśniły, skrzyły się jak świeży śnieg. Ujęłam w dłonie wąskie pasemko i zaczęłam zaplatać warkoczyki, które próbował rozplątywać. Nagle uniósł się, objął mnie w pasie i położył obok siebie. Leżeliśmy długo, w ciszy.

Myślałam o słowach Hugona. Wyobraźnia podsuwała mi obrazy, które napawały mnie lękiem i wstrętem. Widziałam jego ciało spływające krwią, barwiące się z bieli w szkarłat. Widziałam stężałą z bólu twarz, nieruchome oczy, dłonie zaciskające się na przebijającym go ostrzu. Widziałam padającego ciężko na ziemię. Widziałam siebie, stojącą nad jego zwłokami.

Nie chcę. Nie zmuszą mnie, bym to zrobiła. Bym była zdrajczynią. Wolałabym się zabić. Poświęcić się.

- Poświęcenie? - szepnął. Musiał usłyszeć moje myśli, szalone, bezradne, aż nadto wymowne. - Poświęcenie to wielka siła - oddanie czegoś, co jest ci drogie. Jednak ofiara musi być dobrowolna, bo tylko wtedy ma sens. Poświęcenie płynące z przekonania to potężna moc, potrafiąca odmienić bieg świata; jednak wymuszone - może tylko niszczyć.

Wyciągnął dłoń ku niebu, ku gwiazdom; wykonał ruch jakby zrywał z gałęzi niewidzialne jabłko.

- Dałbym ci jedną, gdybym mógł - powiedział cicho. - Umah, ja nie chcę się poświęcać. - mówił, a w jego oczach była dziwna tęsknota. - Chcę polować, zabijać, czuć krew na rękach, wiatr na twarzy. Chcę przeczytać książki z biblioteki twego ojca, chcę tańczyć, poznać wiersze, które przede mną ukrywasz. Chcę, żebyś była przy mnie.

Nasze oczy spotkały się. Przysunęłam usta do jego ucha i wyszeptałam słowa, których znaczenia nie rozumiałam do końca; których i on nie rozumiał. Ale to właśnie te dziwne, niezrozumiałe słowa sprawiły, że poczuliśmy się boleśnie, dojmująco szczęśliwi.

~

A ja podjęłam decyzję. Znalazłam kompromis pomiędzy dążeniami nas wszystkich. I choć jeśli mój plan się sprawdzi, nie będzie tak, jak dawniej, chciałam, naprawdę chciałam to zrobić. Bo byłam wolna.

~

Nigdy nie zapomnę jego spojrzenia. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Nigdy nie zapomnę jego głosu, który przywoływał mnie z powrotem.

Wtedy, w dokach.

~

Ból z wielu ran, rozpacz, upokarzająca świadomość, że wszystko pójdzie na marne. Że przez swoją głupotę doprowadziłam prawie do całkowitej klęski, gdyż Rycerze odebraliby mi Kamień Nexus, a wtedy zgubiłabym wszystkich. Jak mogłabym być tak szalona by pomyśleć, że zdołam pokonać Lorda Sarafana? Że zdołam go ocalić? Że zdołam pokonać przeznaczenie?

Teraz on stoi nade mną, a jego twarz jest mi obca. Zimne, okrutne słowa, które płyną z jego ust nie należą do niego. Czuję wstręt do samej siebie, bo proszę o pomoc tego potwora, który mieszka w jego ciele, choć wiem, że mi odmówi. Ale przed śmiercią, muszę sprawdzić jeszcze jedno, muszę się przekonać, bo oszaleję.

Szybko, delikatnie muskam jego myśli. To, co widzę, napełnia mnie spokojem. Bo on nie uważa mnie za zdrajczynię.

I choć nie wiem, kto z nas kłamał, nie wiem, kto jeszcze zginie, nie wiem, jak to się skończy - teraz, gdy umieram, nie czuję żalu.

Tylko szczęście.