Vae Victis
Dariel nie wiedział właściwie, dlaczego nie wziął dziś udziału w nocnych modlitwach i pokucie. Dlaczego zamiast być w chłodnej, wilgotnej kaplicy, gdzie co dzień od przeszło trzydziestu lat szukał spokoju, ukojenia i siły, tak potrzebnych w życiu Rycerza Sarafana, przemyka się chyłkiem pomiędzy czuwającymi na straży braćmi, jak złodziej, jak zbieg. Rozejrzał się. Noc była niepokojąco wręcz cicha, tak, że własny oddech zdał mu się niemal krzykiem. Powietrze stało się ciężkie, duszące, niosące zapowiedź burzy. Potężne, strzeliste mury Twierdzy-Świątyni wydały mu się nagle ciasne, jak kleszcze zaciskające się bezlitośnie, duszące, miażdżące... muszę wyjść, pomyślał, wyjść stad, czym prędzej.
Łatwo powiedzieć, ale dokąd? Może wstąpi na chwile do tej przytulnej gospody przy rynku? Tamtejszy karczmarz był jego znajomym jeszcze z dzieciństwa, nie wyda go na pewno, a przy tym jest szansa, ze znowu spotka jego milutką siostrzenicę. Poczuł, ze na myśl o dziewczynie oblewa go gorący pot. Dlaczego tak reaguje na to wspomnienie? Dziewczyna nie była ani szczególnie ładna ani inteligentna; zwyczajna szesnastolatka, na widok każdego mężczyzny trzepocząca rzęsami i prezentująca białe ząbki. Wiedział przecież, że była dla niego równie nieosiągalna jak odbicie księżyca na powierzchni stawu; złożył przecież śluby czystości. A może właśnie dlatego? Ta myśl nasunęła inną, która spowodowała, że przystanął na moment. Wychodzenie nocą do miasta było zabronione pod kara ciężkiej chłosty. Gdyby któryś z braci go znalazł lub jakiś wścibski mieszczanin powiadomił zakon o jego obecności... konsekwencje byłyby niemiłe. Równie niemiłe jak konsekwencje noszenia broni bez wyraźnego rozkazu. Dariel nie wiedział właściwie, jak znalazła się w jego dłoni; prawdopodobnie zabrał ją odruchowo, wychodząc ze swej celi. Ostro zakończone, wzmocnione stalą drzewce zakończone dwoma smukłymi ostrzami wygiętymi na podobieństwo skrzydeł. Bracia między sobą nazywali ją Lirą. Mężczyzna mocniej uchwycił broń. Czy jeśli go znajdą, przyjdą po niego, będzie walczył? Wiedział, ze to samobójstwo. Lepiej podać się karze. Widział już braci, którym wymierzono sto uderzeń batem z nawleczonymi stalowymi kulkami. Był to jeden z tych widoków, jakich nie sposób zapomnieć. Wzdrygnął się; jednak podjął już decyzję. Możliwie spokojnym krokiem przemierzył dystans dzielący go od bramy. Nagle stanął jak wryty. Jak to możliwe, ze na straży przy bramie nie ma nikogo? Niesłychane... niech tylko przełożony dowie się o tym. Nie chciał być w skórze osoby odpowiedzialnej za to naruszenie dyscypliny.
Upiorną ciszę przerwał nagle czyjś zduszony krzyk, tupot kroków, szczęk broni. Dariel zareagował automatycznie - pobiegł w kierunku skąd dochodziły alarmujące odgłosy. Bezszelestnie przekradając się od jednej plamy mroku do drugiej natrafił na niemal rozerwane na pół ciało któregoś z braci. Czy to jeden z tych demonów tak okrutnie z nich zakpił, zostawiając zbezczeszczone zwłoki Sarafana w jego własnej Świątyni? Wściekłość rozgorzała w nim jak płomień; puścił się biegiem, nie zważając na to, że w świetle pochodni dla każdego z nich jest doskonale widoczny. Na szczęście kolejne ciała, rozrzucone tu i ówdzie jak szmaciane kukły, otrzeźwiły go nieco. Co za stworzenie dokonało takiej masakry? Dotarł komnaty, skąd uprzednio dochodziły odgłosy walki; teraz jednak wszystko ucichło. Dariel przywarł plecami do chłodnego kamienia, czując niewytłumaczalną grozę. Walczył przecież z wampirami już wiele razy, dlaczego więc teraz pocą mu się dłonie a serce chce wyskoczyć z piersi? Może dlatego, że nigdy nie walczył sam?
Nagle dobiegły go strzępy rozmowy:
- Spotykamy się znowu, Umah - męski, głęboki głos.
- Kain... - głos kobiecy, urywany, jakby nie mogła złapać oddechu.
- Owszem. Kain.
Dariel wyjrzał przez uchylone drzwi, modląc się, by nie skrzypnęły. Poczuł nagle, że żołądek podjeżdża mu do gardła; pożałował, że pomieszczenie jest tak dobrze oświetlone. Komnata sprawiała wrażenie miejsca, w której przed momentem rozegrał się jakiś bluźnierczy rytuał. Na podłodze walały się szczątki jego braci Sarafan, okrutnie okaleczone, bezgłowe; niektóre w niczym nie przypominały ludzkich ciał, raczej skrwawione szmaty. Krew, wciąż jeszcze świeża, tworzyła na ścianach makabryczne wzory, ściekała na kamienną posadzkę, tworząc w zagłębieniach szkarłatne kałuże.
W centrum komnaty stało dwoje wampirów; kobieta i mężczyzna. Kobieta, skąpo odziana w fiolety, miała czarne włosy i dziwne tatuaże na twarzy. Jej naramiennik, zerwany, leżał w kącie pomieszczenia; ubranie było poszarpane, zakrwawione, a ona sama ledwie trzymała się na nogach. Wyglądała, jakby walczyła - i przegrała. Mężczyzna, odwrócony tyłem do obserwującego go Sarafana, ubrany był w złoconą zbroję dziwnej konstrukcji. Miał długie białe włosy i skórę w odcieniu bladym nawet jak na wampira. Był niezwykle wysoki i choć raczej smukły, prawdopodobnie dość silny, by Darielowi przeszła natychmiast ochota na zaatakowanie go.
- Myślałam... - Kobieta upadła.
- Wiem.
- Zdaje się... Zrobiłam źle. Nie powinnam była walczyć... sama.
- Miałaś dość odwagi by spróbować.
Kobieta zaniosła się rzężącym kaszlem, w kącikach jej ust zalśniła krew.
- Kain... Ja umieram.
- Owszem.
- Potrzebuję twojej krwi. Proszę. Możesz mnie ocalić. - W głosie kobiety słychać było rozpacz.
- Wiem - powiedział mężczyzna łagodnie, uspokajająco. - Powiedz mi, dziecko: widzisz mnie rządzącego Nosgoth?
W tym momencie Dariel zrozumiał, kogo ma przed sobą - legendarnego władcę wampirów, dążącego do przejęcia przez swoje plemię władzy w Nosgoth; Kaina, który o mało co nie zwyciężył w bitwie pod Meridian, a pokonany, wrócił po dwustu latach by zemścić się na Zakonie za swą klęskę i zrealizować swoje chore ambicje. Sarafan cicho jak duch wślizgnął się do komnaty.
- Tak, tak. Widzę to teraz.
- A wierzysz, że Nosgoth przeznaczone jest mnie?
Muszę go powstrzymać... Jeśli go zabiję, ocalę Zakon... Nosgoth... okryję się sławą...
- Wierzę, Kain, proszę!
Dariel wziął potężny zamach i z całej siły wbił drzewce Liry w plecy białowłosego wampira.
~
Kain krzyknął z zaskoczenia i z bólu, gdy drzewce z trzaskiem łamanych kości przebiło go na wylot. Odwrócił się błyskawicznie, pragnąc dosięgnąć napastnika, lecz nogi ugięły się pod nim i upadł na podłogę. Zerwał się natychmiast, upadł na kolana, zgiął się w suchym wymiotnym odruchu, ze świstem wciągając powietrze przez zaciśnięte zęby. Przycisnął ręce do piersi, objął koniec drzewca, wypchnął z ciała w rozpaczliwej próbie usunięcia źródła cierpienia. Nagła fala bólu rzuciła nim o posadzkę, zamroczyła na moment. Wsparł się na rękach, dygocząc; nie wiedział, co dzieje się z jego ciałem. Krew buchała gorącym strumieniem z ust i nosa, przed oczami wirowały mu czerwone plamki, krew tętniła, szumiała w skroniach, z łomotem zagłuszała wszystkie inne odgłosy. Ból... mdlący, obezwładniający, odbierający zmysły... Kain uniósł twarz i krzyknął, donośnie, gniewnie, rozpaczliwie. Upadł na wznak i znieruchomiał jak zepsuta, porzucona zabawka.
~
Pomieszczenie raptem wypełniło się ludźmi. Kain mimowolnie jęknął z bólu, gdy dwie pary silnych rąk uniosły go, pociągnęły po posadzce. Nagle zawrzał w nim gniew; kim oni są, że ciągną go jak ścierwo? Wściekłość otrzeźwiła go, znieczuliła, dodała sił. Gwałtownym szarpnięciem wyrwał się z rąk rycerzy, tego z prawej uderzył pięścią w gardło, złamał krtań, poprawił kantem dłoni w nasadę nosa. Mężczyzna zacharczał, zalał się krwią, skulił, upadł na podłogę. Wampir szybkim unikiem wyszedł spod miecza drugiego, schwycił go za ramię, z trzaskiem złamał łokieć, kopnął w brzuch, mężczyzna z jękiem zgiął się, zgiętego Kain uderzył palcami w oczy, które pękły i rozlały się po twarzy. Sarafan zakwiczał, przyciskając dłoń do zmasakrowanych oczodołów, zadrobił kilka kroczków i usiadł ciężko na podłogę, wyjąc jak małe dziecko. Kain prawie cudem uniknął ciosu trzeciego rycerza, machnął ramieniem do tyłu, na oślep; zamocowane na przedramieniu ostrze z ohydnym chrobotem przejechało po kości, skruszyło zęby, wgryzło się w gardło. Następnemu atakującemu go człowiekowi Kain po prostu, jak od niechcenia, oderwał głowę. Krew buchnęła na podłogę, upodobniając komnatę do jatki.
Kain cofnął się o kilka kroków z trudem łapiąc powietrze. Spojrzał wyczekująco na grupę Sarafan, którzy stali przy wejściu, nie kwapiąc się jakoś stanąć do walki. Uśmiechnął się ze zmęczeniem; euforia minęła, przywołując na nowo ból. Właściwie tylko duma wzbraniała go przed wyciem. Oblizał starannie zakrwawione dłonie, zerkając na stłoczonych ludzi. Westchnął, nie doczekawszy się reakcji.
- Jeśli musicie atakować stadem, jak psy, zróbcie to, ale nie stójcie tam, na Boga! Niech się to skończy.
Rycerze zaszemrali, zafalowali; nikt jednak nie wystąpił. Kain parsknął.
- Nie, to już jest farsa. Co wy chcecie osiągnąć? Wziąć mnie głodem? A może czekacie, aż umrę ze starości?
Kątem oka zauważył człowieka mierzącego w niego z ciężkiej kuszy. Szczęknęła zwalniana cięciwa. Bełt uderzył w niego jak taran, podrywając w powietrze, ciskając o ścianę. W następnej chwili spadł na niego grad ciosów i kopniaków, wyciskających powietrze z płuc, druzgocących kości. Przyparty do ściany, oszołomiony bólem, Kain zwinął się w kłębek jak skrzywdzone dziecko.
~
Szarpnięcie, ból, odzywający się na nowo po momencie omdlenia. Krótka droga przez ciemne korytarze, fale bólu rozchodzące się po ciele w rytm miarowych kroków niosących go ludzi. Strumień światła przebijający się przez zaciśnięte powieki, wgryzający się w oczy jak żelazne zęby. Światło? Dlaczego ja wciąż żyję?
Nagły upadek, pod palcami ziemia, miękka trawa. Jestem na dziedzińcu? Znowu szarpnięcie, eksplozja bólu przyćmiewającego wszystko, co czuł do tej pory. Jego własny krzyk wydzierający się z popękanych ust, szalone, nieludzkie, potępieńcze wycie. Szarpnięcie, wstrząs. Co oni ze mną zrobili? Co oni zrobili... ze mnie?
~
Na środku dziedzińca Twierdzy-Świątyni, na dwumetrowym palu wbitym w ziemię, Kain zawisł jak makabryczny przekłuty szpilą motyl.
~
Fale cierpienia odmierzały kolejne minuty i godziny. Ból promieniował z potwornej rany, rozchodził się po ciele milionami ognistych promieni, odrętwiał, paraliżował, odbierał zmysły. Ciało dygotało, kurczyło się spazmatycznie, zsuwając po gładkim drewnie. Krew gorącym strumieniem wyciekała z przebitej piersi, spływała po palu, skapywała z rąk i nóg deszczem czerwonych kropelek, wypływała z otwartych w męce ust, pokrywała wykrzywioną z bólu twarz, zalewała oczy, zmieniała białe włosy w szkarłatne sople, by w końcu utonąć w wielkiej kałuży, by wsiąknąć w ziemię.
~
- To właśnie ciebie... ciebie nazwali zbawicielem?
Kain powoli otworzył zlepione krwią powieki. Skąd znał tę dziwną postać, która właśnie pochylała się nad nim? Ten głos... gdzieś już go słyszał. Kiedyś. W innym życiu. Takim, które nie składało się tylko z cierpienia. Nieważne.
- Nie pamiętasz mnie? Wampirze, ranisz moją dumę. Naprawdę nie kojarzysz tego, który cię pokonał?
- Pamiętam was, Lordzie Sarafanie... - wychrypiał Kain z wyraźnym trudem. - Rzecz w tym, że nie mam ochoty z wami rozmawiać.
- Wciąż kąsasz, ścierwojadzie? Wiesz, to intrygujące. Słyszałem o hybrydach, ale skrzyżować dwie obrzydliwe rasy tak, by skupić w jednej istocie te ich cechy, które są najbardziej godne pogardy? To już rodzaj sztuki, nie uważasz?
- Cieszę się tylko, że nie jestem hybrydą człowieka i Hyldena. To byłby dopiero widok.
Lord Sarafan syknął gniewnie; chwycił wampira za włosy i przyciągnął jego twarz do swojej; zdrętwiały kark trzasnął głośno. Kain ostatkiem sił powstrzymał jęk. - Widzę, że humor cię nie opuszcza. Ciesz się nim, póki jeszcze masz czas. Jeszcze długo tu zagościsz, bardzo długo. Będziesz jeszcze błagał o śmierć; ale ona nie nadejdzie, wampirze. Jeszcze bardzo długo.
- Nie mam powodu, by wątpić w wasze słowa. - Kain zaniósł się kaszlem; wąska strużka krwi wypłynęła mu z ust, spłynęła po twarzy. - Puśćcie moją głowę, Lordzie, brudzicie sobie dłonie.
Lord Sarafan nachylił się niżej nad wampirem.
- Nie mam pojęcia, kogo chcesz oszukać - wycedził, patrząc głęboko w żółte oczy. - Bo ja wiem, co chcesz zamaskować tą arogancją. Ty się po prostu boisz, dziecko, panicznie boisz się śmierci. Boisz się, bo nachodzi cię podejrzenie, czy proroctwa nie kłamały; czy przeznaczenie, w które tak wierzysz, nie zakpiło z ciebie. Dlatego rozwiewam ewentualne wątpliwości: tak, one kłamały. Tak, przeznaczenie drwi z ciebie, Kainie, któryś chciał zatrząść posadami świata. Ale teraz już jest za późno. Teraz trzeba płacić.
- Nie wątpię. Ale teraz idźcie już, Lordzie. Zasłaniacie mi księżyc, a chciałbym go zobaczyć, póki jeszcze mam czas.
~
- Jak długo jest tutaj to stworzenie?
- Ponad tydzień. Niesamowite. Wygląda jeszcze całkiem nieźle, prawda?
- Tak, to dość nietypowe. Te demony przeważnie umierają już po paru dniach.
- Jak to możliwe, że ten wytrzymał tak długo?
- Widocznie jego przeklęta dusza ma dość siły, by utrzymywać przy życiu ciało. U starszych wampirów to normalne. Ale on... on nie wygląda na starego.
- Słyszałem, że to jakiś ich przywódca. Podobno te demony nazywają go zbawicielem.
- Brednie. Ale cóż, zbawiciel, nie zbawiciel - wkrótce wróci do piekła, z którego przyszedł, będą więc musieli poszukać sobie innego mesjasza.
~
Ból omamiał, otumaniał, zacierał granicę między jawą a snem.
~
- Kiedy dokładnie ma przybyć posłaniec?
- Już powinien tu być.
- Radzę mu, żeby się spieszył. Nie mam zamiaru czekać dłużej.
Chłopiec ukryty za zasłoną też miał nadzieję na pośpiech królewskiego gońca. Uwięzionemu pomiędzy rozgrzanym letnim słońcem oknem a zasłaniającym je grubym, ciężkim materiałem, powoli zaczynało brakować powietrza. Nie była to bynajmniej wina jego dziesięciu lat czy drobnej, szczupłej budowy ciała. Nie, chłopiec był chory i bał się, czy za chwilę nie zacznie znów kaszleć, ciężko, świszcząco, jak zwykle podczas ataków duszności. Wtedy ojciec odkryłby jego kryjówkę i wszystko poszłoby na marne. Nie, pomyślał chłopiec, muszę wytrzymać.
- Pokaż, niech spojrzę jeszcze raz na to pismo.
- Herrenie, znam pismo ojca od pięćdziesięciu lat i uwierz mi, podrabiam je znakomicie. Król nie ma prawa się zorientować, że to nie ojciec jest autorem listu.
- Stary hrabia zamierzał zwrócić się o pomoc?
- Oczywiście. Czytałem to, co napisał do swego ukochanego władcy: zbóje, blablabla, mordują wieśniaków, blablabla, przyślijcie pomoc, Panie, blablabla... Żałosne. Mam to tutaj.
Chłopiec szerzej otworzył czarne, lekko skośne oczy. Więc jednak!
- Ale, rzecz jasna, nie możemy dopuścić do tego, by zwaliła się nam na głowę horda śmierdzących najemników. Jak byśmy wtedy wyglądali w oczach innych - nie dość, że nie dbamy o bezpieczeństwo podróżnych, ale nawet własnych poddanych! Nie, to nie może się wydać...
Może byście coś z tym zrobili, ojcze, zamiast udawać, że nie ma problemu, pomyślał chłopiec. Wasze poglądy nie mają tu nic do rzeczy.
- ..., dlatego mam własne pismo, o odpowiednio zmienionej treści. Król o niczym się nie dowie, a ojcu powiemy, że władca zlekceważył jego prośbę. Może starucha wreszcie szlag trafi i tytuł w końcu przejdzie na mnie.
- A po tobie, bracie, kto odziedziczy władzę? Twój syn?
Parsknięcie.
- Władzę? On? Nie jestem pewien nawet, czy to w istocie mój syn; w mojej rodzinie nikt na astmę nie chorował. To chuchro złamie się pod ciężarem miecza. Wolałbym przegrać w karty wszystkie moje włości niż zostawić je bękartowi, w dodatku słabowitemu.
Małe piąstki skurczyły się z gniewu. Poczekajcie, ojcze...
- Jest! Przyjechał, nareszcie.
- Dobrze. Chodźmy go powitać; później przekażemy mu list.
Chłopiec odetchnął głęboko słysząc skrzypnięcie zamykanych drzwi. Wysunął się zza zasłon cicho jak duch i ostrożnie, na palcach, podszedł do wielkiego ojcowskiego biurka, zarzuconego stertami papierów. W przeciwieństwie do króla, on bezbłędnie poznawał pismo dziadka i z dwóch identycznych zalakowanych kopert wybrał tą podpisaną przez ojca. Nagle usłyszał zbliżające się kroki. Wracają! Błyskawicznie wrzucił podrobiony list w trzaskający ogień kominka.
Nie zdążył się schować.
- Gończe, oto...
Jeden list, pomyślał syn hrabiego Coorhagen, jest tylko jeden list. Co ten bękart...
Objął chłopca ramieniem.
- Oto mój syn, Kain.
~
Biała dłoń poprzecinana smugami czerwieni, zwieszona luźno, nagle drgnęła, szarpnęła się, zatrzepotała jak skrzydło przerażonego ptaka. Palce powoli, jakby z wysiłkiem, zacisnęły się w pięść, drżąc, rozwarły uchwyt, wyprężone, zgięte jak szpony. Dłoń znieruchomiała. Z koniuszków palców kapały krople krwi.
~
- Jak śmiesz kwestionować moje polecenia!!! - Twarz ojca, purpurowa, nabrzmiała z gniewu czy z przepicia, zdawała się za chwile eksplodować, rozprysnąć po całej komnacie deszczem kropelek tłuszczu. Kain skrzywił się na tę myśl.
- Kwestionuję każde niedorzeczne polecenie, ojcze. To sprawia wrażenie powstałego w umyśle tchórza lub głupca, jest więc niewątpliwie waszym dziełem.
Wydawało się, że to oblicze nie może być już bardziej czerwone. A jednak.
- Ty... ty... - otyły mężczyzna z wściekłości nie mógł wykrztusić słowa. - Poczekaj gówniarzu! Już ja cię nauczę szacunku... - zamachnął się trzymaną w ręce szpicrutą.
Oczy Kaina zwęziły się niebezpiecznie. Właściwie już tylko oczy chociaż trochę przypominały tamtego drobnego dziesięciolatka. Teraz był już mężczyzną, świadomym własnej siły. Choć nadal raczej smukły, nie wyglądał na słabego, a wzrostem przewyższał większość znanych mu ludzi, tak, że nieliczni mogli bez zadzierania głowy spojrzeć w jego czarne oczy. Ojciec sięgał mu do piersi.
- Opuśćcie to, ojcze - szepnął. - Nie dotkniecie mnie. Już nigdy.
Hrabia Coorhagen nie usłuchał. Zamierzył się do uderzenia, gdy poczuł, że silna dłoń wyrywa mu przedmiot z ręki. W następnej chwili policzek zapiekł bólem. Mężczyzna przyłożył dłoń do twarzy; na rękawicy była krew. Przeniósł wzrok na lśniący czerwienią koniec szpicruty, uderzający rytmicznie w czarną skórę synowskiej rękawicy.
Nie zdążył nawet krzyknąć, gdy dłoń syna wystrzeliła w kierunku jego gardła, ujęła go za brodę, przyciągając jego twarz do własnej, ani na moment niezmieniającej wyrazu.
- Ostrzegałem was, ojcze. Minął już czas, gdy pozwalałem się karać. Ale teraz - zawiesił głos. Ojciec zamrugał gwałtownie, chcąc ukryć cisnące się do oczu łzy. Łzy strachu. - Teraz potrącony przez was kamień wywołał lawinę, która zmiecie was i wasz żałosny światek.
Odepchnął ojca od siebie. Przerażony mężczyzna upadł ciężko na dywan.
- Mógłbym was teraz zabić - powiedział, poprawiając rękawice. - Ale po co dobijać coś, co samo zdycha? - Spojrzał na pobladłą, nalaną twarz ojca. - Odchodzę teraz. Nie mogę dłużej na was patrzeć. Ale zapamiętajcie, ojcze; wrócę. Wrócę, bo za wszystko trzeba płacić. I wy wtedy zapłacicie.
~
Słońce rani nawykłe do mroku oczy. Bolesny jęk wyrywa się z krtani.
Cierpienie pozbawione jest godności.
~
Zmęczone, zatroskane spojrzenie szarych oczu matki.
- Dokąd jedziesz, synu?
Jego dłonie ujmujące drobne dłonie kobiety.
- Odchodzę, matko. Nie potrafię dłużej tu żyć.
Pocałunek matki na jego czole. Pasmo czarnych włosów odsunięte za ucho jej dłonią. Ból w szarych, mądrych oczach.
- Wrócę, matko. Obiecuję.
~
Czego może wyglądać człowiek, który wszystkiego zdążył już skosztować, którego wszystko zdążyło już znużyć? Śmierci? Dlaczego więc gdy śmierć nadejdzie, człowiek chce wciąż żyć? Dlaczego martwe ciało ożywia się w imię przeznaczenia, którego brak prowadzi do ponownej agonii? Dlaczego?
Ale teraz jest inaczej. Teraz nikt nie przyjdzie. Dlaczego teraz, gdy to on potrzebuje pomocy, zostaje sam? Dlaczego?
~
- Czy nie powinniśmy okazać litość temu umęczonemu stworzeniu?
- Litość? Darielu, trwa wojna; nie można litować się nad tymi, którzy litości nigdy nie okazują.
- Jaka wojna? Ojcze, wampirów już prawie nie ma, po ostatniej bitwie zostało ich raptem kilka, przerażonych i zaszczutych. Cała starszyzna poległa. Nie, ojcze, wojna już się zakończyła. A on... spójrz na niego, ojcze: on w niczym nie może nam zaszkodzić. Mamy dalej go katować? Z jakiej racji? To nieludzkie!
- Darielu, czyżbyś zapomniał? Jedynie cierpienie może odkupić grzechy, cierpienie i służba Bogu. Skazanie go na męki ma uratować jego potępioną duszę przed wieczną karą. Nie krzywdzimy ich, synu; dajemy im szansę na zmazanie win. Otwieramy bramy nieba.
- To chyba nie wszystko, prawda? Lord zdaje się żywić do tego wampira jakąś szczególną urazę. Podobno co dzień pyta się, czy więzień wyzionął już ducha.
- Jeśli nawet, nas ta sprawa nie dotyczy. Ale... masz rację.
- I co?
- Cóż, po miesiącu pytania Lord wydaje się być niemile zaskoczony.
~
Strzępki skóry i mięsa przyczepione do śliskiego od krwi pala. Ból targający wciąż żywym ciałem. Nie dosięgają go już ani szyderstwa, ani litość obserwujących go ludzi. Nie ma już nic, więc nic nie może stracić.
Uwięziony między życiem a śmiercią, Kain wyje z bólu jak zwierzę.
~
Jej oczy, pytające spojrzenie spod długich rzęs. Jego białe dłonie w fioletowoczarnych włosach, miękkich i delikatnych jak ptasie pióra. Dotyk jej dłoni na piersi, wstrząsający nim jak uderzenie. Spojrzenie. Jej twarz przy jego twarzy, jej usta, miękkie i chętne. Dreszcz przeszywający ciało, spływający słodyczą w gardle, przyspieszający oddech. Misterny malunek na jej twarzy, zatarty jego dłonią. Czarne usta na jej szyi, całujące chłodną, opalizującą skórę. Smukłe, drobne palce przesuwające się w dół jego pleców. Jęk. Jego? Jej? Spojrzenie.
- Jeśli ojciec cię zobaczy, zginiesz.
Policzek dotykający policzka, jego usta przy jej uchu.
- Niech więc przyjdzie śmierć.
~
Łza wypływająca spod zaciśniętej powieki, parząca policzek, mieszająca się z krwią, spadająca na ziemię. Po niej następna.
Kain płacze.
~
Zawiodłeś Kainie.
Wiem.
Straciłeś wszystko.
Nie zostało mi już nic.
Miałeś dość odwagi, by spróbować, mówi Umah, leżąca na kamiennej posadzce w kałuży krwi.
Cóżeś zrobił, Kainie? Krew twych braci, których zabiłeś, woła do mnie z ziemi. Jesteś przeklęty.
Już nic nie mogę zmienić.
Przeklinam cię, Kainie, któryś chciał zatrząść posadami świata.
Czym jesteś?
Nie czym, Kainie, ale kim. Jestem lawiną, która zmiecie ciebie i twój żałosny światek. Przelana krew żąda ofiary.
Nie mam już nic, co mógłbym dać.
Krew za krew, synu, mówi ciało ojca, sine, nabrzmiałe.
Krew za krew, krzyczą płonące usta matki.
Nadszedł czas zemsty, mówi odcięta głowa Moebiusa.
Zemsty, powtarza chłopiec w szkarłatnej, zalanej krwią zbroi, ściskając w ręce szczątki złamanego Reavera.
Krew żąda krwi, wampirze, szepczą zsiniałe usta Nupraptora.
Twojej krwi, potworze, mówią Dejoule, Bane i Azimuth.
Krew za krew, krzyczy Vorador wijący się w płomieniach.
Krew za krew, powtarzają Faustus, Markus, Sebastian i Magnus, otoczeni armią widm, jego armią.
Przestańcie!
To nie ma końca, dziecko, mówi poraniona twarz Janosa. Ten ból nigdy się nie skończy, bo...
Bo nadszedł czas, by płacić, mówi Umah. Krew za krew, wampirze; krew za krew, człowieku. Teraz trzeba płacić. Płać więc, Kainie. Płać!
~
Dariel stał na skraju dziedzińca i uśmiechał się smutno. Bo gdy ciało znieruchomiało, ostatnia kropla krwi wsiąkła w ziemię, gdy poszarzała skóra stała się sucha i krucha jak liść, gdy odpadła płatami, wirując w powietrzu jak płatki śniegu, gdy ustał oddech a skurczone, zeschnięte mięśnie odeszły od kości, skatowane ciało rozsypało się w proch, a umęczona dusza w końcu wyrwała się na wolność.